Tajemnica Bezg?owego Konia, стр. 22

Rozdzial 13. Niebezpieczenstwo na ranczu

Po opuszczeniu Towarzystwa Historycznego, Jupiter pojechal do biblioteki odszukac Diega. Mlodszy Alvaro siedzial z ponura mina.

– W starych gazetach jest mnostwo o strzelaninach w kanionach w tym okresie, ale nie ma nic, co by moglo byc zwiazane z don Sebastianem – powiedzial.

– Mniejsza z tym – odparl Jupiter z ozywieniem. – Mysle, ze cos znalazlem! Bob i Pete skonczyli juz pewnie sprawe w wiezieniu. Beda prawdopodobnie w Kwaterze Glownej. Chodz!

Chlopcy szybko jechali w deszczu do skladu zlomu. Jupiter poprowadzil Diega inna niz dotad droga. Chcial uniknac spotkania z ciocia Matylda i wujkiem Tytusem, ktorzy pewnie zagoniliby go do jakiejs pracy. Zatrzymal rower pod plotem z tylu skladu, o jakies pietnascie metrow od naroznika. Caly plot pokryty byl malowidlami artystow z Rocky Beach. Jupiter przystanal przed dramatyczna scena pozaru San Francisco w 1906 roku. Na malowidle, kolo czerwonych plomieni ognia, siedzial maly piesek.

– Nazwalismy tego pieska “Korsarz”. Dlatego wejscie nazywa sie Czerwona Furtka Korsarza – wyjasnil koledze.

Jedno oko pieska bylo sekiem w desce. Jupiter ostroznie wyciagnal sek i siegnal przez otwor, by zwolnic ukryty zatrzask. Trzy deski w plocie odchylily sie w gore i Diego z Jupiterem wslizneli sie do skladu.

Zaparkowali rowery i ukrytym w stertach zlomu pasazem przeczolgali sie az do plyty, ktora otwierala sie wprost do Kwatery Glownej. Boba i Pete’a nie bylo.

– Prawdopodobnie wciaz jeszcze sa w wiezieniu – powiedzial Jupiter. – Zaczekamy.

– Dobrze, ale co odkryles? – zapytal Diego.

Jupiter wyjal kartke. Oczy mu zablysly.

– Podporucznik, ktory tu przybyl z ludzmi Fremonta, prowadzil dziennik. Znalazlem nastepujacy zapis z 15 wrzesnia 1846 roku: Moje zmysly odmawiaja mi posluszenstwa. Obawiam sie, ze napiecie w czasie naszej inwazji odbilo sie na stanie mojego umyslu. Dzisiejszego wieczoru zostalem w poszukiwaniu kontrabandy odkomenderowany do hacjendy don Sebastiana Alvaro. Zmierzchalo wlasnie, gdy zobaczylem cos, co moglo byc tylko wytworem oblakanego umyslu. Na wzgorzu za rzeka, ktora miejscowi nazywaja Santa Inez, ujrzalem samego don Sebastiana Alvaro, ktory prowadzil konia i wymachiwal swoim wspanialym mieczem! Nim zdolalem podjac probe przejscia rzeki, zapadly kompletne ciemnosci i nie chcac ryzykowac utarczki w pojedynke noca, wrocilem do naszego obozu. Tam poinformowano mnie, ze don Sebastian Alvaro zostal zastrzelony tego dnia rano, gdy probowal nam uciec! Coz wiec zobaczylem? Widmo? Zludzenie? Czyzbym slyszal jakies przypadkowe napomknienia o smierci don Sebastiana i nie pamietal o tym, dopoki hacjenda Alvarow nie wyzwolila ich z mego zmeczonego umyslu? Nie potrafie powiedziec.

– Ale don Sebastian nie zostal zastrzelony! – ozywil sie Diego. – Wiec ten porucznik rzeczywiscie go widzial! I widzial miecz!

– Tak – potwierdzil Jupiter z tryumfem. – Chyba udowodnilismy teraz ostatecznie, ze don Sebastian zyl wieczorem 15 wrzesnia i ze po ucieczce mial ze soba miecz Cortesa. Nic sie nie stalo umyslowi ani oczom porucznika. Jak tylko przyjda Bob i Pete, pojedziemy zbadac miejsce, ktore opisal!

Ale minelo pol godziny, a Bob i Pete wciaz sie nie pojawiali. Diego zaczal sie denerwowac.

– Moze im sie cos przydarzylo? – niepokoil sie.

– To zawsze mozliwe – stwierdzil Jupiter ponuro. – Jednak jest bardziej prawdopodobne, ze dowiedzieli sie czegos od Pica i poszli sami zbadac jakas sprawe.

– Ale dokad poszli?

– Biorac pod uwage, ze ich zadaniem bylo wypytanie Pica, gdzie widzial ostatnio swoj kapelusz, przypuszczam, ze poszli do waszej hacjendy. Chodzmy ich odszukac.

Wymkneli sie z powrotem przez Czerwona Furtke Korsarza, wsiedli na rowery i pojechali, jak mogli najszybciej, do spalonej hacjendy. Deszcz ustal i niebo z wolna przejasnialo. Gdy przejezdzali przez kamienny most, Santa Inez pod nimi plynela pelnym nurtem i poziom wody byl wysoki. Mijajac wzgorze miedzy rzeka a strumieniem, spojrzeli w gore na posag Cortesa na wysokiej grani.

– Jupiter! Ten posag! On… on sie rusza! – krzyknal Diego.

Nacisneli hamulce rowerow i przypatrywali sie posagowi.

– Nie, nie rusza sie – powiedzial Jupiter. – Ktos tam jest przy nim!

– Ktos sie chowa za posagiem!

– Jest ich dwoch! Teraz zaczeli biec!

– Biegna tutaj, w dol stoku!

– To Bob i Pete!

– Chodzmy!

Wsuneli rowery w zarosla przy drodze i pobiegli dalej. Bob i Pete zeslizgiwali sie na droge na koncu dlugiego wzgorza.

– Znalezlismy dowod rzeczowy, Jupe! – dyszal Pete.

– A nas znalezli trzej faceci! – sapal Bob.

– Jacy trzej faceci? – zapytal Diego, lapiac oddech.

– Nie wiemy, ale wlasnie nas scigaja!

– Wracamy na most! – wysapal Jupiter. – Schowamy sie pod nim!

– Na pewno tam zajrza, Jupe! – zaprotestowal Bob.

– Tam, w dole drogi jest duza rura od drenu irygacyjnego! – zawolal Diego. – Biegnie do tego rowu i jest cala zarosnieta! Chodzcie!

Pedzili wzdluz blotnistego, poroslego zaroslami rowu. Diego rozgarnal geste, kolczaste krzewy, odkrywajac otwor ogromnej rury drenujacej, ktora wychodzila ze zbocza wzgorza. Wtloczyli sie do niej, nie baczac na cieknaca w niej cienka struga wode deszczowa, i zakryli na powrot otwor krzewami. Przycisnieci do siebie, czekali w napieciu.

– Co za dowod rzeczowy znalezliscie? – szepnal Jupiter.

Bob i Pete opowiedzieli o kluczykach i przygodzie w stajni. Diego obejrzal kluczyki w mglistym swietle, jakie wpadalo do rury.

– Mowili, ze zgubili klucze i musieli wyrwac gniazdko rozrusznika jakiegos samochodu – rozwazal Jupiter. – Z tego wynika, chlopaki, ze byli w stajni, zanim sie spalila. To oczywiste, ze nie chca, by ktos znalazl klucze i dowiedzial sie, ze tam byli. Mozliwe, ze oni wlasnie ukradli kapelusz i podrzucili go kolo ogniska!

– Ale kim sa? – zapytal Pete ochryple.

– Nie wiem, musza byc jednak jakos wmieszani w pozar i aresztowanie Pica. Ja… Ciii!

Wszyscy zamilkli. Ktos biegl droga! Chlopcy wypatrywali przez geste krzewy i zobaczyli trzech kowbojow-wloczegow! Trzej grozni mezczyzni, ponurzy i milczacy, przebiegli kolo nich.

– Nigdy ich przedtem nie widzialem – szepnal Diego. – Jesli pracuja u pana Norrisa, to od niedawna.

– Wiec co tu robia? – zapytal Pete.

– Tego wlasnie musimy sie dowiedziec – odparl Jupiter.

– Ja tylko chcialbym miec nadzieje, ze juz tu nie wroca – powiedzial Bob.

Chlopcy czekali, nasluchujac uwaznie. Na drodze panowala cisza. Po nastepnych pietnastu minutach Jupiter westchnal nerwowo:

– Chyba ktorys z nas musi wyjsc i rozejrzec sie.

– Ja pojde – powiedzial Diego. – Scigaja Boba i Pete’a, nie mnie. I ja tu mieszkam, wiec nie beda podejrzliwi.

Szczuply chlopiec wysliznal sie szybko, tak by nikt nie zauwazyl, skad wyszedl. Wspial sie na droge, skrecil w lewo, w strone mostu i znikl im z oczu. W rurze Trzej Detektywi znowu czekali. Bob pierwszy uslyszal, ze ktos nadchodzi. Zaczal wysuwac sie na zewnatrz.

– Czekaj! – szepnal Pete. – Moze to nie Diego!

Czekali. Ktos stanal na wprost rury.

– Okay, chlopaki, droga wolna.

Diego! Detektywi wysypali sie z rury i Diego poprowadzil ich z powrotem na most nad Santa Inez. Wskazal w kierunku gor. Daleko na polnocy, na ranczu Norrisow, trzej kowboje oddalali sie polna droga.

– Dali za wygrana – Diego usmiechnal sie. – Jupe, jestesmy teraz mniej wiecej w tym miejscu, w ktorym chcielismy cos sprawdzic.

– Co sprawdzic? – zapytali Bob i Pete rownoczesnie.

Jupiter opowiedzial im o dzienniku porucznika i pokazal odbitke.

– O rany! – wykrzyknal Pete. – Don Sebastian rzeczywiscie uciekl! I musial miec ze soba miecz Cortesa!

– Jestem pewien, ze go mial, ale to, co porucznik napisal, nie pomoze nam w jego znalezieniu – powiedzial Jupiter z westchnieniem.

– Ale napisal… – zaczal Diego.

– Nie mogl widziec tego, co napisal – przerwal mu Jupiter. – W kazdym razie nie tam… Popatrz, pisze, ze wyszedl z hacjendy, to znaczy, ze byl po naszej stronie rzeki, czyli po stronie zachodniej. Patrzyl na druga strone rzeki, a wiec na wschod, mniej wiecej z tego miejsca. Pisze, ze widzial wzgorze, ale kiedy sie patrzy stad, nie ma zadnych wzgorz po drugiej stronie rzeki!

Za wezbrana rzeka teren byl plaski, daleko jak okiem siegnac.

– Pewnie – ciagnal Jupiter posepnie – musial sie pomylic. Albo w tym, gdzie byl, albo w tym, co pamietal, kiedy spisywal swoj dziennik.

Chlopcy patrzyli na siebie zgaszeni.

– Ugrzezlismy w slepym zaulku, chlopaki – powiedzial Jupiter.

Zdeprymowani wrocili do swych rowerow i ruszyli w powrotna droge do domu.