Diabelska Maskarada, стр. 35

28.

Wychodzac na korytarz, natkneli sie na kolejne krzaki bzu, wokol ktorych widac bylo grupki zdziwionych ludzi.

– Ladny kociol – pomyslala Liz torujac sobie droge wsrod rozgadanego personelu Stacji. – Dzieje sie tu cos dziwnego i niech mnie szlag trafi, jezeli zgadne do czego to wszystko zmierza.

Byla jednak zdecydowana doprowadzic swoje zamierzenia do konca. Po prostu nie miala innego wyjscia. Zamieszanie, jakie wywolal bez, zwiekszalo szanse realizacji szalonego przedsiewziecia. Na pierwszym punkcie kontrolnym nikt nie zwrocil na nich uwagi. Dowodca posterunku wydzieral sie do sciennego autofonu, a jego podkomendni podziwiali grubiejace z minuty na minute pnie karlowatych drzewek.

– Zwariowalo. Wszystko zwariowalo – mamrotal Howden, nie odstepujac Liz ani na krok.

Przepychali sie przez ciagle rosnacy gaszcz i stloczonych na korytarzach ludzi. Staneli dopiero przy szybach komunikacyjnych. Windy byly przepelnione, niektore nie dzialaly. Liz pociagnela Howdena w strone awaryjnych schodow.

– Szkoda czasu – mruknela przez ramie. – To zamieszanie ulatwi nam robote, ale musimy sie spieszyc.

Zbiegajac w dol zobaczyli na podescie kolejny krzak. Majaczyla kolo niego sylwetka jakiegos czlowieka.

– To on! – krzyknal Howden wyrywajac bron z kabury. – Uwazaj! – odepchnal Liz pod sciane i strzelil. Ognista smuga przeszla przez widmowa postac, nie czyniac jej zadnej krzywdy. Galezie zamigotaly jezyczkami plomieni.

– Iris – wyciagnieta reka prawie rozmywala sie w powietrzu. – Czy mi przebaczysz?

Ryk syreny alarmowej. Sufit pulsujacy gama ostrzegawczych kolorow. Trzask ognioodpornych grodzi.

– Ty idioto! – Liz bila Howdena piesciami po piersi, twarzy, gdzie tylko sie dalo. – Ty skonczony idioto!!!

Upadl prosto w plonaca kepe i ryczac z bolu stoczyl sie po blaszanych schodach w dol.

– Odcinaja poziomy – myslala goraczkowo Liz. – Ten eunuch przez swoja glupote spowodowal pozar. Wszystko stracone.

Stala przez chwile nieruchomo, skupiona, ze zmarszczonym czolem, a potem pobiegla z powrotem na gore, zagluszajac lomotem podkutych butow rozpaczliwe wrzaski Howdena.

Palilo sie wszedzie. Kazdy krzak, kazda galazka bzu otoczona byla aureola migotliwych plomieni. Ludzie probowali tlumic pozar. Pod nogami walaly sie zuzyte gasnice. Ktos wolal o pomoc, ktos inny wydawal rozkazy. Nikt nie zwrocil uwagi na Liz, przebijajaca sie uparcie w jednym kierunku – do laboratorium.

– To jedyna okazja – myslala torujac sobie droge w plasajacym piekle. – Zabic Fuertada. W tym burdelu nikt tego nie zauwazy, a ja bede miala wreszcie spokoj.

Jakis nadgorliwiec probowal zagrodzic jej droge. Wrzeszczal jak opetany. Zrozumiala tylko jedno slowo: ewakuacja. Dostal w nos i wiecej go nie widziala.

Ostatnia krzyzowka. Korytarz wiodacy do laboratorium byl wzglednie spokojny – pojedyncze zrodlo ognia ominela bez trudu. Wszedzie pelno dymu, za to ani sladu straznikow. Chyba dotarla do nich wiadomosc o ewakuacji. A Fuertad? Ogarnal ja strach.

– Mam nadzieje, ze jest w srodku – pocieszala sie. – Musi byc w srodku – mruczala stojac przed zamknietym wejsciem do pracowni kreatora.

– Gdziez indziej moglby sie podziewac – pelen politowania usmiech wykrzywil poplamiona sadza twarz kobiety. – Tylko jak sie tam do niego dostac?

Odruchowo poprawila mundur i odrzucila do tylu wlosy. Znowu zapomniala je przyciac. Niewazne. Szkoda kazdej sekundy.

Wdusila przycisk awizora. Nic. Jeszcze raz. I znowu.

– Zamknal sie – wiazka przeklenstw stlumila dobiegajace z tylu krzyki i nie ustajacy ryk syren. – Na pewno tam jestes, gnido, i na pewno cie dostane.

Odstapila dwa kroki do tylu i mierzac z drasera w spojenie dwuskrzydlowych drzwi, w miejsce, gdzie powinien byc cyfrowy zamek, wywalila pelny ladunek.

Drzwi ustapily. Pojawila sie waska szczelina. Jednoczesnie za plecami Liz zabrzmial tupot biegnacych ludzi. Klnac na czym swiat stoi, schowala sie za pierwszym dogodnym zalomem.

To byl trzyosobowy patrol w pelnym rynsztunku prozniowym, prowadzony przez dwoch nie uzbrojonych asystentow Fuertada. Zauwazyli uszkodzone drzwi. Wcisnela sie jeszcze glebiej; najchetniej wlazlaby w sciane. Na szczescie plonacy krzak byl tak usytuowany, ze pozostawala w cieniu. Uwaznie obserwowala przybyla grupe, ktorej dowodca, wspomagany przez jednego z asystentow, rozsuwal wlasnie nadpalone skrzydla drzwi.

W tej samej chwili ze srodka buchnal skoncentrowany ogien kilku miotaczy. Dwoch ludzi stojacych na progu laboratorium zamienilo sie w pokrwawione, osmalone ochlapy zywego miesa, przemieszane z resztkami sprzetu bojowego.

– To cyboty! – wrzasnal histerycznym glosem pozostaly przy zyciu asystent.

– Ladnie bym sie wpakowala – pomyslala Liz i ciarki przeszly jej po grzbiecie, gdy spojrzala na to, co lezalo na podlodze.

– Wylacz je! – krzyczal wyzszy z pozostalej dwojki. – Dlaczego nas nie uprzedziles?! Chyba potrafisz je jakos unieruchomic?!

– Moze sie zmyjemy? – baknal niesmialo jego kumpel. – Zaraz zablokuja caly modul…

– Trzeba zabrac tego Edginsa – warknal wyzszy z niechecia; Liz wytezyla sluch. – To rozkaz – dobiegly dalsze slowa. – Glowkuj bracie, bo cie zaraz postawie na progu i nie zdazysz sie nawet zesrac ze strachu.

– Cos musialo uruchomic system alarmowy. Te drzwi byly uszkodzone…

– Opowiesz to swojej cioci – przerwal mu wyzszy.

– Ale ktos sie probowal wlamac – asystent wymachiwal rekami, rzucajac na wszystkie strony spanikowanym spojrzeniem. Liz niemal przestala oddychac. Plecami wyczuwala kazda nierownosc chropowatej sciany.

– Fuertada nie ma w srodku – myslala i przyprawialo ja to o rozpacz. – Taka okazja, jedyna okazja… – najgorsze, ze nie mogla ruszyc sie z miejsca.

Asystent minal ja w odleglosci zaledwie metra. Scisnela mocniej bron – na swoje szczescie patrzyl w inna strone. Pogrzebal cos przy tablicy rozdzielczej, ktora otworzyl za pomoca magnetycznego klucza, i odwrociwszy sie do obserwujacej go dwojki, zakomunikowal:

– Gotowe. Sa zablokowane.

– Idz pierwszy – rozkazal wyzszy, wskazujac lufa polotwarte drzwi.

Asystent wszedl do laboratorium, unoszac wysoko nogi nad popalonymi zwlokami.

– Wchodzcie – rozleglo sie po chwili ze srodka. – Wszystko w porzadku. Nawet nie ma pozaru.

Korytarz opustoszal.

Zajrzala ostroznie do srodka, spieta, gotowa w kazdej chwili uskoczyc. Faktycznie – jedyny krzak, jaki wyrastal z podlogi laboratorium, byl nietkniety. Dziwne.

Zauwazyla, ze asystent manipulowal cos przy pulpitach, a dwaj pozostali chwycili kanciasty przetrwalnik, niosac go, nie bez wysilku, w strone sluzy, ktora blyskala seledynowa poswiata.

– Ten sam stol – myslala Liz obserwujac nerwowa krzatanine. – On tam musi byc. Wywoza go. Nie wiedzialam, ze stad mozna odleciec. Fuertad to jednak cwane bydle.

Skoro tak bardzo troszcza sie o tego Edginsa, jego osoba musi stanowic jakas konkretna wartosc. Tylko jaka?

Ryk syren zamarl jak uciety nozem. Spojrzala w glab korytarza. Tam krzak jeszcze sie palil, wszedzie bylo pelno dymu. Gdzies z daleka dobiegly odglosy detonacji. Ciekawe, co z Howdenem? Skonczona oferma, tylko by zawadzal.

Upewniwszy sie, ze z tylu nic jej nie zagraza, Liz odbezpieczyla draser. Tamci dwaj wracali juz do asystenta – bez bagazu.

– Przetrwalnik zaladowany – powiedzial wyzszy. – Mozemy sie zwijac.

– No to jazda – mruknela celujac w jego piers.

Pojedynczy ladunek. Starczy. Nawet nie obserwowala efektu. Przymierzyla w drugiego. Osunal sie z reka na odpietej kaburze. Trzeci. Ten musi zyc. Tylko niech stoi z dala od pulpitow. Dwa skoki, kolba na odlew – koniec.

Rozejrzala sie po pobojowisku. Nieruchome cyboty obserwowaly ja wylotami martwych soczewek. Bzdura. Asystent cos zamamrotal, z ust pociekla mu krew, wypadly kawalki zebow. Chwycila go za kolnierz. Nie wiadomo, co mu bardziej zaszkodzilo, lufa wbita w kregoslup, czy widok trupow. Nieistotne. Popchnela go w kierunku sluzy.

W gniezdzie startowym czekal gotowy do odlotu kolapter. Wciagnela swoja ofiare na trap i przez owalny wlaz wrzucila do srodka. Kilka foteli, prosty uklad sterowania. Kanciasty przetrwalnik lezal na podlodze. Za polprzezroczysta pokrywa dostrzegla znajoma twarz Edginsa. Nawet sie ucieszyla.

– Bez paniki, maly – mruknela. – Zabieram cie na wycieczke.

Ulokowala asystenta w fotelu obok lozyska pilota. Wygrzebala ze schowka rezerwowe pasy bezpieczenstwa i skrepowala starannie jenca. Nawet nie jeknal. Plul tylko od czasu do czasu krwia i patrzyl na nia przerazonym wzrokiem.

– Grzeczny chlopiec – wyciagnela mu z kombinezonu pek magnetycznych kluczy. – Ktory z nich?

Ruchem glowy wskazal inna kieszen. Usmiechnela sie, gdy szczelina kontrolna dala pozytywny rezultat.

– Musze cie zarekwirowac – powiedziala z troska w glosie. – Bedziesz mi bardzo potrzebny. Kto was przyslal?

– Fuertad z komendantem – baknal niewyraznie.

– Obaj? – zdziwila sie. – A wiec jednak chodza w jednym zaprzegu – pomyslala. – To bylo do przewidzenia.

Migotliwa polkula pecherza kompensacyjnego otoczyla kolapter.

– Dlaczego przyszliscie po niego? – spytala Liz. – Co on takiego zrobil? Powinien chyba siedziec w podziemiach?

Asystent milczal. Spojrzala mu prosto w oczy – uciekl wzrokiem w bok. Uderzyla go niedbale w nabrzmiala twarz. Jeknal.

– Nie wyglupiaj sie – szepnela pieszczotliwym tonem.

– Ja nie wiem – wybelkotal. – Fuertad osobiscie… – znowu plul krwia; bluza kombinezonu przypominala rzeznicki fartuch.

– Dokad go mieliscie zabrac?

– Ewakuacja – mowil z trudem. – Pozar na calej Stacji.

– Nie pytam: dlaczego? Pytam: dokad?

– Czasowe rozsrodkowanie.

Kolapter zadrzal. Seledynowy poblask sluzy zaczal przygasac.

– Robi sie nieciekawie – pomyslala Liz i zaczela programowac parametry startu.

– Dobrze, ze jestes, Iris – poznala ten glos, ale nikogo procz niej i asystenta w kabinie nie bylo. – Tak sie ciesze… – spojrzala na przetrwalnik. Rysy twarzy pod pokrywa nawet nie drgnely.