Diabelska Maskarada, стр. 32

25.

Bol stanowi dowod istnienia. Jezeli mozesz czuc bol – zyjesz.

Najpierw byly palce. Wrazenie uporczywego ssania dobijalo sie do sparalizowanego mozgu, kolatalo do bram swiadomosci. W chwile pozniej pojal, ze ma rowniez klatke piersiowa, w ktorej szaleje rozjuszone zwierze.

– To serce – pomyslal z trudem.

Chcial poruszyc palcami, bo nie dawaly mu spokoju, ale seria rozkazow wyslana do miesni zaginela w gestej pustce, otaczajacej go ze wszystkich stron. Sprobowal jeszcze raz. Piekacy bol uswiadomil mu istnienie kregoslupa – od nasady czaszki po ostatni skrawek kosci ogonowej. Nawet nie mogl jeknac. Czekal wiedzac, ze teraz przyjdzie najgorsze.

I przyszlo.

Gdzies w okolicy splotu slonecznego narodzila sie ognista drzazga i drazac rozdygotane trzewia, szukala zeru. Zlosliwy robak, gorszy od wszystkiego, bo niematerialny. Nie ustanie w poszukiwaniach, dopoki nie zlozysz mu naleznej daniny. Trzeba przeczekac – zaraz odezwie sie poranny gong i glowica dozownika wydzieli kazdemu po dwa male, bielusienkie krazki. Zbawienna trucizna, ktora pozwoli przetrwac nastepny katorzniczy dzien. Byc moze ostatni. Kiedys przeciez musi nadejsc koniec, opadnie kurtyna…

– O Nieba, jak bardzo chce sie pic!

Pod sklepieniem czaszki szemrze strumien zyciodajnej cieczy. Woda toruje droge – komu? Jestes tylko narzedziem, choc kaleczysz maske swiata. Co to bylo? Skad pojawiaja sie te dziwne mysli? Pamiec faluje jak soczysta mgla, w ktorej majacza niewyrazne strzepy zdarzen. Trzeba rozpedzic nierealne opary, wydobyc ukryta w nich tresc. Jaka tresc? Czy mozna zrozumiec cos, co jest wytworem doprowadzonego do obledu umyslu? Nie, po stokroc nie! Mozna tylko czekac, wierzac, ze szalenstwo samo ustapi. Ale to sie nie zdarza prawie nigdy. Wiec co robic, skoro wytyczono ci droge i ze wszystkich stron dobiega smiech tych, ktorzy nie pytajac o zgode, przekreslili cale twoje zycie. Wpasujesz sie w wyznaczone miejsce, odegrasz jakas role nie wiedzac nawet, czy robisz za statyste czy za pierwszoplanowa postac. A potem, gdy juz zgasnie reflektor sledzacy kazdy gest smiesznej dwunogiej istotki, pozwola ci odejsc…

Gorzkawy smak krysztalowych drobin – marzenie bez szansy spelnienia. Trzeba czekac. Jak dlugo? Bol staje sie dokuczliwszy, ogarnia coraz to nowe rejony. Od palcow po nadgarstki, lokcie, ramiona. Zlosliwy robak, buszujacy w trzewiach, dotarl juz do gardla. Kiedy to, sie stalo? Niewazne. Slychac szalony stukot galopujacego tetna, korytarzami zyl pedza potoki rozpalonego zelaza. Dlaczego jest tak ciemno? Przeciez w baraku zawsze bylo troche swiatla.

– Jab! – chcial zawolac, lecz usta nie zareagowaly na myslowy sygnal, chociaz czul odretwiale wargi i wielki, kolkowaty jezyk. Dlaczego?

Ledwie slyszalny chichot przetoczyl sie w niespodziewanej ciszy, ktorej istnienie uswiadomil sobie dopiero wtedy, kiedy zostala zburzona. I jakis glos:

– Najpierw go zabiles, a teraz idziesz grzebac.

Kto to powiedzial? Twarz Jaba zakryta do polowy maska – hermetyczny pojemnik, w ktorym spoczywa cialo nieboszczyka – tyraliera czujnie zgietych postaci – bol – pustka…

– Przeciez nie chcialem jego smierci – myslal z rozpacza. – To byl przypadek. Glupia, bezsensowna pomylka. Jak wszystko.

– Musisz stad odejsc – obraz kamiennej maski pojawia sie na moment i zaraz znika, zasloniety upiornym wirowaniem rindanskich cieni. I ten dzwiek…

– Zostawcie mnie! – krzyknal bezglosnie. – Odpieprzcie sie! Dajcie mi wreszcie spokojnie zdechnac!!!

Widma cofaja sie, lecz tylko na chwile. Trzeba calej sily woli, by utrzymac je na dystans, by nie stlumily resztek swiadomosci, ktorej na imie Tom Edgins.

– Czy to na pewno ja? – zastanawial sie przez moment.

– Jestem o tym przekonany, komendancie – zaskrzypial tuz nad uchem starczy glos. – Posiadam niezbite dowody.

– Pan nie moze sam decydowac, Fuertad – dobieglo z drugiej strony. – Od tego jest Centrum Wybiorcze i Glowny Modyfikator. Kategorycznie zabraniam podejmowania jakichkolwiek krokow, slyszy pan? Ka-te-go-rycz-nie!

– Pan sobie nie zdaje sprawy z powagi sytuacji. Przewiduje najgorsze. Ci ludzie to zywe zapalniki, mogace w kazdej chwili…

– Nonsens. Przeciez to jednak sa ludzie. Sam pan powiedzial. A moze sie przeslyszalem?

– To byli ludzie – skrzypienie zmienia sie w chrapliwy szept. – Czy widzial pan czlowieka, ktory nie ginie przebywajac w trujacym srodowisku? Czy widzial pan czlowieka, ktory nie poddaje sie infiltracji pamieci?

– Moze to wada aparatury? – upiera sie drugi glos. – Przeciez ten… jak mu tam… Gradienter Konrad Tietz…

…twarz o ostrych rysach i wystajacych kosciach policzkowych. Atletycznie zbudowany mezczyzna krzyczy rozdzierajacym glosem, a wokol niego szaleja w upiornym tancu skaly rozsadzane echem potwornego dzwieku.

MUSISZ STAD ODEJSC… odejsc… odejsc…

Odglos walacych sie schodow tlumi jekliwy skowyt. Trzeba stad wiac i to jak najszybciej! Przeciez juz znalazl droge! Wystarczy…

– Dokad chcesz uciec? – pytanie, na ktore nie mogl znalezc odpowiedzi. Swiat podzielony miedzy Rindu i Zwiazek Solarny. Gelwona – czyz nie powiedziano mu wyraznie, ze nie ma tu dla niego miejsca? Mozna zaszyc sie w jakims zapomnianym przez wszystkich kacie, zmienic nazwisko, przeszlosc, wyglad… I co dalej, naiwny kretynie? Przedluzysz tylko agonie, bo przeciez nie masz juz o co walczyc, do czego dazyc. Sam, wlasnymi rekami…

– Dlaczego to zrobiles, ty glupia dziwko? Moglas mnie oszukiwac trzymajac wszystko w tajemnicy. Gdybym nic nie wiedzial, kochalbym cie dalej i moze znalazlbym sens w tym zafajdanym zyciu. Och, Iris, gdziekolwiek jestes…

…pochylala sie nad nim, mowiac cos pieszczotliwym tonem. Dlugie, kasztanowe wlosy opadaly jej na oczy, wiec odrzucila je do tylu tym wdziecznym gestem, ktory tak mu sie zawsze podobal. Potem nalozyla na glowe ksztaltny kask zwienczony fantazyjnym pioropuszem. Zauwazyl, ze jest ubrana w ciemnowisniowy stroj z emblematem borta na ramionach. Zdziwil sie, ale odpowiedzial na jej usmiech i spojrzal w kierunku, ktory mu wskazala. Zobaczyl parterowy modulowiec spiety migotliwa klamra ognia, z ciezka czapa tlustego dymu i mala kepa rachitycznego bzu, pozerana przez chciwy plomien.

– Bez? – chcial podejsc blizej, ale zar stawal sie nie do wytrzymania. – To wszystko przez ten bez – myslal goraczkowo. – Gdyby mozna bylo…

Burza. Potworna burza wypelniona dudniacym spiewem gromow. Brzuchate chmury rodza strugi rzesistego deszczu, ktory gasi pozar i zmywa z oblicza swiata ostatnie slady wrogiego zywiolu. Pracowita ziemia wypuszcza ze swego wnetrza delikatne zielone kielki. Rosna szybko, rozwijaja sie. Kisc fioletowych drobin, o odurzajacym zapachu, ginie w dloni Edginsa.

– To dla ciebie – odwraca sie w strone Iris, ktora potrzasa glowa jakby odpedzala natretnego owada, a potem zrywa ukwiecona galazke i po trzech kamiennych schodkach wchodzi do wnetrza domu. Domu, do ktorego tak bardzo chcial wrocic.

I ten dzwiek – jekliwy, monotonny, rozdzierajacy jazn skowyt.

Przeciez to nieprawda – uswiadomil sobie nagle. – Jeszcze jedno klamstwo, ktorym probuja mnie oszukac. Komu jest to wszystko potrzebne?

Czul, ze ponownie – ktory to juz raz? – zapada w nieistnienie, ze jego swiadomosc gasnie jak ten ogien zduszony fragmentem rozpetanej przez kogos burzy W ostatnim przeblysku majakliwego snu dojrzal jeszcze skrzydlate monstrum, wlepiajace w niego czarne paciorki pozbawionych wyrazu slepi. – Kim jestes? – chcial spytac, lecz ledwie zdazyl o tym pomyslec, widzenie pryslo i wszystko pograzylo sie w bezlitosnej czerni.