Diabelska Maskarada, стр. 3

1.

W kilkanascie godzin po ogloszeniu wyroku skazaniec zostal wprowadzony do kopuly stracen. Oczekiwalo go tam pieciu bialo odzianych egzekutorow, ktorzy mieli nadzorowac przebieg ceremonii. Jeden z nich wystapil krok do przodu i nie zdejmujac zaslaniajacej twarz maski powiedzial:

– Tomaszu Edgins. Zgodnie z obowiazujacym prawem mozesz wyrazic swoje ostatnie zyczenie, badz powierzyc nam slowa, ktore chcialbys komus przekazac.

Skazaniec podniosl wzrok i milczal przez chwile, zastanawiajac sie nad sensem tego, co uslyszal. Nie mial nikomu nic do przekazania. Juz nie mial. Wlasnymi rekami obrocil w popiol to, co stanowilo jedyna tresc jego zycia. A zyczenie? Jakie zyczenie moze miec czlowiek idacy na smierc? Nic mu nie przychodzilo do glowy.

– Mam pytanie – odezwal sie wreszcie stlumionym glosem.

– Slucham.

– Czy… Czy nie ma juz zadnej szansy, to znaczy… Czy mozliwe jest… – zawahal sie – cofniecie lub zmiana wyroku?

– W swietle obowiazujacego prawa nie ma takiej mozliwosci.

– A wiec zalatwmy to jak najszybciej i niech szlag trafi was i wasze pieprzone prawa.

Postac w masce uniosla reke, dajac swoim asystentom sygnal do rozpoczecia ceremonii. W centralnym punkcie kopuly stracen, na okraglym cokole, umocowany byl fotel, do ktorego podprowadzono skazanca. Z delikatnym szczekiem metalowe klamry unieruchomily przeguby rak i nog, objely ramiona i skronie. Milczace sylwetki egzekutorow cofnely sie pod sciane kopuly, a fotel wraz z cokolem drgnal i uniesiony od spodu kolumna dzwigara rozpoczal powolna wedrowke w strone sufitu. Oczekujacy tam kolisty otwor sygnalizowala ciemna plama w jednostajnej bieli sklepienia.

– Co za kretynski koniec – pomyslal Tom.

Nigdy bym nie uwierzyl…

Wpatrywal sie w coraz blizszy otwor, ktory nagle zaplonal blekitna poswiata, ukazujac srodek slepego cylindra. Po krotkiej chwili fotel dotarl na odpowiednia wysokosc, a okragly wlot zostal szczelnie wypelniony przez uniesiony cokol. Swiatlo zaczelo pulsowac zmiennym rytmem, to jasniejac, to znow pograzajac w ciemnosciach wnetrze pomieszczenia.

Skazaniec czekal. Czekal, az ktos znajdujacy sie na zewnatrz blekitnego cylindra dotknie malego przycisku, uwalniajac w ten sposob wiazke smiertelnych infradzwiekow. W doskonalej ciszy coraz glosniej bilo serce, coraz wyrazniejszy byl szum krwi pulsujacej w skroniach.

– A jednak sie boje – stwierdzil Tom z gorycza. – Boje sie, chociaz nie zostawilem za soba nic, do czego bym pragnal wrocic. Jakie to smieszne.

Gdyby nie krepujace go klamry, z pewnoscia wzruszylby ramionami. Mogl jednak tylko zamknac oczy i czekac.

– Strasznie dlugo – wymruczal po chwili. – Czy oni tego nie rozumieja? Hej tam, do ciezkiej cholery! – wrzasnal. – Czy wy tego nie rozumiecie?! Banda skurwieli – dodal juz ciszej, jakby na wlasny uzytek.

Okropnie powoli mija czas.

Pomiedzy pojedynczymi uderzeniami tetna jest miejsce na retrospekcyjne obrazy z konczacego sie zycia dlugie projekcje zastyglych w bezruchu twarzy, zapamietanych krajobrazow, drobnych, pozornie bezuzytecznych przedmiotow, ktorych widok dlawi krtan uczuciem niepojetego wzruszenia. Koniec. To wszystko nalezy juz do przeszlosci, a chwila terazniejsza wyklucza mozliwosc zaistnienia przyszlosci.

– Szybciej. Na wszystkie swietosci Nieba i Ziemi, nie kazcie mi dluzej czekac – blagalny szept wypelnia wnetrze zamknietego cylindra.

Okropnie powoli mija czas.

Lecz przeciez mija.

Blekitne swiatlo zmienilo swoja barwe i twarz skazanca pograzyla sie w upiornej zieleni. Jednoczesnie Tom poczul, jak przez jego cialo przelatuje ledwie zauwazalna fala ciepla. Zaraz potem osrodek rownowagi zasygnalizowal utrate orientacji przestrzennej i… wszystko wrocilo do normy.

– Umarlem?

Stlumiony chichot narastal powoli, przeobrazajac sie w atak histerycznego smiechu.

– Koniec, kanalie! Slyszeliscie?! Koniec! Tom Edgins jest juz trupem, ktoremu mozecie nagwizdac! Zgodnie z litera prawa i sumie…! – dziki okrzyk urwal sie jak uciety nozem.

Sciana cylindra przeszla niezrozumiala metamorfoze – stala sie zupelnie przezroczysta, a po jej drugiej stronie widac bylo fragment amfiteatralnie ulozonych schodow, ktorych szczyt ginal w polmroku. Kierowany odruchem Tom skrecil glowe w bok, zapominajac o krepujacych cialo uchwytach. Lecz klamry nie stawily zadnego oporu! Nie tracac czasu na niepotrzebne dociekania uwolnil sie z objec fotela i oparl plecami o niewidoczna sciane cylindra. Serce lomotalo rytmem rozbudzonej nadziei.

Dopiero teraz zauwazyl, ze schody sa tylko z jednej strony, natomiast z drugiej znajdowal sie wylot szerokiego tunelu o lukowatym sklepieniu.

– Jakas awaria – przebieglo mu przez glowe. – Moze uda mi sie stad wydostac.

Blyskawicznie obmacal wklesla tafle przezroczystej klatki, lecz dlonie wszedzie napotykaly lita powierzchnie. Wskoczyl na oparcie fotela, by stwierdzic, ze od gory wyjscie tez jest zamkniete niewidzialna pokrywa. Sprobowal ja poruszyc, ale spocone dlonie slizgaly sie tylko, nie znajdujac punktu zaczepienia. W odruchu bezsilnej wscieklosci uderzyl piescia w przejrzysta zapore. Zadzwieczala glucho, nie ustepujac ani na milimetr.

– Musi byc jakis sposob – mamrotal Tom. Chaotyczne spojrzenia lustrowaly otoczenie, mysli wirowaly pod czaszka, analizujac w jednej sekundzie tysiace szalonych wariantow ocalenia. Na prozno. Desperacki atak na sciane cylindra byl juz tylko ostatnim atakiem skrajnej rozpaczy, ktora opanowala umysl skazanca. Osunal sie bezwladnie i znieruchomial z twarza rozplaszczona na przezroczystej barierze. Plakal.

Po zewnetrznej stronie cylindra ktos stal. Tom poczul na sobie natarczywe spojrzenie i podnoszac glowe ujrzal podkute, siegajace kolan buty, oddalone o metr od jego oczu. Wzrok powedrowal wyzej, rejestrujac po drodze szczegoly ciemnowisniowego stroju, ze zdobiacymi naramienniki emblematami borta, by na koniec oprzec sie na twarzy krotko ostrzyzonej kobiety. Byla wysoka, na pewno wyzsza od Edginsa. W reku trzymala ksztaltny kask zwienczony fantazyjnym pioropuszem. Smiala sie.

Tom nie wytrzymal.

– I z czego sie smiejesz, suko?! – zawyl gwaltownie. – Dobij mnie albo idz precz!

Nie odpowiedziala. Nie mogla mu odpowiedziec przez sciany dzwiekochlonnego cylindra. Wykrzywila tylko usta w ironicznym grymasie i przeslawszy Tomowi gest zlosliwego pozdrowienia, odeszla majestatycznym krokiem, niknac u szczytu amfiteatralnych schodow. Odprowadzil ja dlugim spojrzeniem, pelnym nienawisci.

– Stalo sie. Juz wiedza. Szlag by trafil… – zagryzl wargi az do krwi. – Cholernie malo czasu. Za chwile tu beda. Partacze, nawet ukatrupic… A ja – nic… nic… nic…! Cholerny swiat! Cholerne, smierdzace scierwa w bialych rekawiczkach! Przeciez musi byc jakies wyjscie!

Obmacal dokladnie fotel. Sprobowal oderwac fragment poreczy. Bez rezultatu – tworzywo bylo bardzo wytrzymale. Zajrzal pod spod. Konstrukcja stanowila lita calosc wtopiona w podloze. Najmniejszych szans. Golymi rekami nic nie zrobi.

Powietrze w cylindrze bylo coraz ciezsze. Tom pojal, ze jesli nie wydostanie sie w ciagu kilku minut, grozi mu smierc przez uduszenie. Zrezygnowany usiadl z powrotem w fotelu, chcac uspokoic mysli i przeanalizowac jeszcze raz cala sytuacje. Rozwiazania nie znalazl.

– Pozostaje wiec zdechnac tu na chwale cywilizowanego kodeksu i celow wyzszych – stwierdzil z gorycza.

W glebi tunelu zablyslo silne swiatlo. Zblizalo sie, rosnac z kazda sekunda.

– Juz sa – zamknal oczy i westchnal gleboko. – Szybko sie uwineli.

Niewielki poduszkowiec zastopowal kilka metrow przed skazancem. Wyskoczylo z niego dwoch roslych facetow w ciemnowisniowych strojach. Tom obserwowal ich spod przymruzonych powiek. Jeden z przybylych powiedzial cos do aparatu umocowanego na przegubie lewej reki i w chwile pozniej przezroczysty cylinder zaczal unosic sie w gore. Do wnetrza klatki wtargnela fala swiezego powietrza, przesyconego jakims dziwnym, nieznanym zapachem.

– Pospieszcie sie – dobiegl glos z wnetrza poduszkowca. – Kabina musi byc gotowa za kwadrans.

Ciemny pas oznaczajacy dolna krawedz cylindra znieruchomial poltora metra nad glowa Edginsa. Faceci podeszli blizej.

– Wstan – powiedzial ten z prawej.

– Nie chce mi sie.

– Czlowieku, nie mamy czasu na jalowa dyskusje. Wstawaj.

– Odpieprz sie – wycedzil powoli Tom, nie zmieniajac pozycji. – Jezeli chcecie mnie wykonczyc, zrobcie to tutaj, zaraz. Mam juz dosc lazenia i czekania na swoja kolejke do zaswiatow.

Faceci spojrzeli na siebie.

– Ale uparty – powiedzial ten z lewej. Brakowalo mu przednich siekaczy i smiesznie znieksztalcal slowa.

– Czlowieku! – zaczal drugi. – Nikt cie nie ma zamiaru wykanczac.

– Nie zalewaj, przeciez jest wyrok. Chyba nie dostalem w ostatniej chwili ulaskawienia?

– Wyrok zostal wykonany.

Tom rozdziawil usta ze zdziwienia.

– Co?!

– Wyrok zostal wykonany. Na Ziemi. Ale w tej chwili znajdujesz sie w przejsciowce Gelwony. Komora transforacyjna, kojarzysz?

Nie kojarzyl. Nie moglo mu sie pomiescic w glowie. Po coz mieliby go ekspediowac na jakas tam Gelwone, skoro… Nigdy nie slyszal tej nazwy. Uklad, planeta, stacja bazowa czy moze jednostka Floty Solarnej? Co tu sie w ogole dzieje?

Nie dali mu pomyslec.

– Wstajesz sam, czy mamy ci pomoc?

Wyraznie nie zartowali w ich dloniach pojawily sie przenikacze.

– Przypuszczalnie nie zalezy im na mojej smierci, skoro maja przy sobie tylko takie zabawki – w glowie Edginsa panowal kompletny chaos. – Niech mnie szlag, jesli cokolwiek z tego wszystkiego rozumiem.

Skolowany do granic mozliwosci ruszyl w kierunku poduszkowca.