Diabelska Maskarada, стр. 27

20.

Wszystko byloby w porzadku, gdyby nie te wlosy.

Po jaka cholere zapuscila takie dlugie? I jeszcze ten kasztanowy kolor, w ktorym wygladala jak jakas durnowata koza. Co jej wlasciwie strzelilo do glowy? Przeciez to czysta paranoja!

Liz, ubrana w przejrzysta tunike i wysokie, siegajace kolan buty o podkutych podeszwach, siedziala w niedbalej pozie na konsoli harmotronu, zabawiajac sie celowaniem z przenikacza do fantomatycznych postaci wyskakujacych ze strzeleckiego trenazera. Co jakis czas wiazka fosforyzujacego powietrza laczyla emiter broni z zarysem ludzkiej sylwetki, ktora pekala z cichym bzyknieciem. Kazde trafienie komentowane bylo pogardliwym skrzywieniem twarzy, az wreszcie Liz, znudzona i wyrazanie czyms zniecierpliwiona, odrzucila przenikacz i zeskoczyla na podloge.

– Howden moglby juz wreszcie wrocic – pomyslala. – Siedze tu jak kretynka i nic nie moge zrobic. Tluscioch za duzo sobie pozwala. Smieszny gosc, tyle zachodu z tym jego kaldunem. I caly jakis taki miekki, ciastowaty – wzdrygnela sie na samo wspomnienie. – Przyjemnosc zadna, a w dodatku zmusza mnie, zebym na niego czekala. Nie ludz sie, kochasiu, nie pohasasz. Przynajmniej nie ze mna.

Wiedziala jednak, ze Howden jest jej teraz niezbedny – dopoki nie ulozy sie z Fuertadem i nie uzgodni szczegolow. Potem… – wzruszyla ramionami.

A jesli kreator sie nie zgodzi? Nigdy nie wiadomo, co mu odbije. Teoretycznie wszystko jest zapiete na ostatni guzik. Uklad czysty jak lza – obie strony wychodza na plus. Kazdy normalny… Wlasnie! Dlaczego ten Howden nie wraca?! Czas bije na korzysc Ubira. Jeszcze gotow dogadac sie z Fuertadem, a wtedy – strach pomyslec.

W glebi nawy spoczynkowej bylo cieplo i przytulnie. Lezala na brzuchu, bawiac sie kosmykami kasztanowych wlosow. Cicho i spokojnie. I czysto. Po ostatniej wizycie Howdena smierdzialo tu jak w prolskim sraczu. Ten wieprz chyba nigdy nie pomyslal o zmianie gaci, a poci sie w rekordowym tempie. Trudno – tyle juz zniosla, wytrzyma jeszcze troche.

Rozbolala ja glowa. Wszystko z tych nerwow. Spokojnie, musi sie udac. Fuertad na pewno zlapie przynete, a ona bedzie miala wreszcie troche luzu. Przeciez o to jej wlasnie chodzi.

– Baby sa glupie – usmiechnela sie do swoich mysli. – Nie potrafia wykorzystywac daru natury. Samiec, jak ma chuc, zrobi wszystko, czego zazadasz. Zawsze potem mozna go wysmiac i wykopac…

Kreator jednak pozostawal poza zasiegiem tej praktycznej maksymy. Niestety, stare prochno potrzebowalo innej zachety. Czy znalazla jego slaby punkt? Do jasnej cholery, ile mozna czekac?!

Do tego wszystkiego dolaczylo sie uporczywe ssanie w koniuszkach palcow. Poszukala wzrokiem szkatulki i przypomniala sobie, jak roztrzaskala ja o sciane.

– To byl jednak kiepski dowcip – stwierdzila wstajac. – Obawiam sie, ze nie znajde ani jednego krazka.

Zawedrowala przed lustro, gdzie po raz kolejny, postanowila zrobic porzadek z wlosami. Howdena ciagle nie bylo.

Przyjrzala sie uwaznie swojemu odbiciu. Ze wzrokiem chyba cos nie bardzo. Nie, to FZ-ety albo raczej ich brak. Przetarla dlonia oczy i spojrzala znowu. Do licha, co tu sie wyrabia? Twarz jakas inna, obca. Wlasciwie podobna, ale…

– Iris – uslyszala ledwie zrozumialy szept. – Iris, pomoz mi…

Zmokniety strzep czlowieka w poszarpanym kombinezonie skazanca, wyciagniete w blagalnym gescie rece, trawione goraczka oczy.

– Ten sam – omal nie krzyknela z przerazenia. – Ten sam co wtedy – najchetniej ucieklaby, sprzed lustra, ale nogi miala jak z olowiu.