Diabelska Maskarada, стр. 13

10.

Ani wykwintny obiad, ani widok rodowych skarbow, ani nawet dzwieczne strofy Epody Kolonizatorow nie potrafily poprawic nastroju obel-borta. Sluzboty, popychane sprzecznymi rozkazami swego pana, powiekszaly jedynie zamet panujacy w apartamencie komendanta Gelwony. Ubir nuf Dem przechodzil kolejny atak melancholijnej depresji, w zwiazku z czym nic nie bylo w stanie rozpromienic jego twarzy bodaj skrawkiem usmiechu.

– Zycie stracilo dla mnie swoj sens – myslal przygnebiony. – Jestem jak ptak, ktoremu odjeto skrzydla. Kazda proba lotu musi sie zakonczyc upadkiem, a jeden z nich bedzie ostatnim, Chief, przyjacielu – zaplakal zalosnie. – Tylko przed toba moge obnazyc swoja dusze, choc wiem, ze nie potrafisz mi pomoc.

Ulubieniec przydreptal przez cala dlugosc stolu i kolyszac sie tuz przed Ubirem, sluchal uwaznie, zupelnie jakby rozumial sens wypowiadanych slow. Potem rozpostarl szeroko swe bloniaste skrzydla i, popiskujac cicho, dziobnal delikatnie dlon obel-borta.

– Ty nieznosny pieszczochu – glos ostatniego z nuf Demow nabral cieplejszej barwy. – Wiem, ze to lubisz, wiem… – zanurzyl palce w jedwabistej siersci i drapal ulubienca, rozkoszujac sie miekkoscia jego skory. Myslami byl kilka kondygnacji nizej, w segmencie mieszkalnym Liz. Ona tez uwielbiala pieszczoty.

– Uwielbia – poprawil sie w duchu, saczac z masochistycznym upodobaniem gorycz zawarta w formule czasu terazniejszego. – Na Milosc Slonecznej Rodzicielki, Gwiazdy Macierzystej, co tez mi chodzi po glowie?! – podniosl wzrok na zdobiace sciane godlo rodu, jakby tam wlasnie spodziewal sie znalezc wyjasnienie dreczacych go watpliwosci. Przodkowie jednak milczeli.

– Sam musze sobie z tym poradzic – stwierdzil Ubir nuf Dem z ponurym wyrazem twarzy. – Nie moge przeciez tak siedziec z zalozonymi rekami i czekac – wstal z ozdobnego krzesla i zaczal krazyc wokol stolu, starajac sie stapac mocno i zdecydowanie. Skrzydlak wodzil za nim paciorkami czarnych slepi.

– Moglbym sie wreszcie zdecydowac, czego ja wlasciwie chce – palce obel-borta obstukiwaly matowa powierzchnie blatu. – Jestem ostatnim glupcem, jakiego widzialy gwiazdy. Zamiast przejac inicjatywe, czekam, az fala zdarzen rzuci mnie tam, gdzie jej na to przyjdzie ochota. Sam powiedz, Chief – poszukal wzrokiem skrzydlaka i nie znalazlszy go na stole, rozejrzal sie po pomieszczeniu. Bylo puste.

– Gdzie on jest? – pozbawiony towarzystwa ulubienca, obel-bort poczul obezwladniajaca samotnosc, jej niemal fizyczny ciezar, dlawiacy resztki tlacej sie w ciele energii. Tak bardzo pragnal teraz czyjejs obecnosci!

Wybiegl z jadalni i gdy gasil po drodze miraze wypelniajace poszczegolne sale, uslyszal gdzies z daleka krotki, chrapliwy okrzyk. Skrecil w boczny tunel prowadzacy z glownego pomieszczenia do miniaturowej sluzy startowej, w ktorej miescilo sie stanowisko parkingowe jednoosobowego VAC-a. Ujrzawszy tam ulubienca, odetchnal z ulga.

– Co ty tu robisz? – spytal, opierajac sie o sciane korytarza i czekajac, az ustanie szalone kolatanie serca. – Wracamy.

Skrzydlak z nie zmaconym spokojem spacerowal przed hermetyczna zapora, spogladajac od czasu do czasu w strone obel-borta.

– Wracamy – powtorzyl Ubir nuf Dem, wyraznie zniecierpliwiony.

Ulubieniec zaprotestowal glosnym skrzekiem.

– Nawet nie probuj sie tlumaczyc. Przestraszyles mnie i bardzo cie prosze, zebys tego wiecej nie robil. Chodz juz!

Nie zwracajac uwagi na prosby obel-borta, skrzydlak zaczal stukac dziobem w cyfrowa blokade z taka pasja, jakby mial zamiar przebic sie na druga strone. Ubir nuf Dem obserwowal to wszystko z narastajacym zdziwieniem.

– Co mu sie stalo? – myslal zaintrygowany. – Nigdy nie byl taki uparty – podszedl do ulubienca i odsunawszy go delikatnie na bok, zwolnil blokade hermetycznej grodzi.

Sciany korytarza zaplonely seledynowym blaskiem, a basowy glos obwiescil gotowosc przedstartowa.

– Szczerze mowiac, nawet mi sie to podoba – stwierdzil obel-bort w duchu. – Widok gwiazd zawsze dzialal na mnie uspokajajaco, a w obecnej chwili nic nie jest mi bardziej potrzebne niz odrobina cichej kontemplacji w otoczeniu prawdziwie niezmaconej natury. Miales dobry pomysl, Chief – powiedzial z przekonaniem, przekraczajac prog sluzy. – Zrobimy sobie maly spacer.

Skrzydlak siedzial juz na uniesionej pokrywie VAC-a i spogladajac w strone obel-borta, dreptal zachecajaco. Ubir nuf Dem wsunal sie w lozysko pilota i wyjal z kieszeni magnetyczny klucz, ktory wsunal w szczeline bloku kontrolnego. Po krotkiej chwili mozaika barwnych prostokatow zasygnalizowala stan biegu jalowego. Mozna bylo wydac rozkaz startu.

Ubir nuf Dem opuscil pokrywe i czekal, az lozysko przyjmie odpowiednia pozycje. Skrzydlak usadowil sie na jego kolanach. Wreszcie pecherz kompensacyjny otoczyl ich migotliwa polkula i obel-bort wdusil pedal wyzwalacza. VAC, uniesiony slupem grawitonowego napedu, opuscil wnetrze sluzy startowej.

– Nareszcie – twarz komendanta rozpromienil chlopiecy usmiech. Widzac malejaca na wstecznym ekranie kule satelitarnej bazy czul, jak wraz ze wzrostem odleglosci wraca mu dobry nastroj. – Tego mi bylo trzeba myslal. Przestrzen i gwiazdy, niczym nie zmacona harmonia trwania.

Zaprogramowal szeroka petle wokol Gelwony i rozparty wygodnie w lozysku pilota chlonal obraz otaczajacego go kosmosu.

Oto wartosc naprawde trwala, doskonalosc stanowiaca wzor niedoscigniony, piekno w calej swej okazalosci – mruczal. – Patrz, Chief. Patrz i ciesz sie, ze dane ci jest ogladac Absolut w najczystszej postaci.

Zanucil fragment rodowego hymnu. Krew dawnych kolonizatorow rozsadzala arterie, macila umysl i bylo mu z tym wszystkim niewyobrazalnie dobrze. Nawet wspomnienie Lizey nie potrafilo stlumic jego radosci.

VAC zblizyl sie do Gelwony na taka odleglosc, ze fioletowa plaszczyzna kola nabrala juz wyraznie ksztaltow kuli, otoczonej cieniutka warstwa atmosfery. Purpurowe obloki przeslanialy fragmentami powierzchnie planety, snujac sie leniwie w promieniach blekitnego slonca.

Przelatywali wlasnie nad wybrzuszeniem Drugiego Kontynentu, goniac umykajaca w zawrotnym tempie linie terminatora, gdy wskaznik zawirowan metryki rozjarzyl sie niebezpiecznie i autopilot skierowal pojazd pionowa swieca w gore, uciekajac z zagrozonego obszaru. Chief gwaltownie zalopotal skrzydlami, wydajac gniewne okrzyki.

– A to co? – zainteresowal sie Ubir nuf Dem.

Szybko zmienil kat nachylenia soczewek wizyjnych i w napieciu obserwowal przekazywany obraz. Dzialo sie tam cos dziwnego.

Tarcza kontynentu falowala jakby stanowila ja nie skalista rownina, lecz powierzchnia wzburzonego oceanu. Jakas potworna sila napierala od wewnatrz, rozdymajac zastygle od wiekow formy geologiczne. Ruchy te mialy swoje centrum, w ktorym upiorny taniec osiagal maksymalne natezenie. Wreszcie kamienna skorupa nie wytrzymala zmiennych naprezen i poddala sie, uwalniajac gigantyczny gejzer rozgrzanych do czerwonosci glazow. Roznica temperatur powodowala, ze w zetknieciu z lodowata atmosfera Gelwony pekaly niczym swiateczne fajerwerki.

– Gwiazdo Promienna – wyszeptal zbielalymi wargami Ubir nuf Dem.

VAC zastopowal na bezpiecznej wysokosci i wisial teraz nad ginacym kontynentem, a obel-bort usilowal uzyskac dokladniejszy obraz tego, co dzialo sie kilkadziesiat kilometrow nizej. Jednoczesnie przez caly czas probowal nawiazac kontakt z satelitarna stacja, badz z ktorymkolwiek z Fortow na powierzchni planety.

– Niesamowita historia – powtarzal. – Coz tam sie moglo stac?