Tajemnica Pana Pottera, стр. 15

Rozdzial 9. Dom na Wzgorzu

Bob i Jupe wyslizneli sie ze skladu zlomu przez Czerwona Furtke Korsarza i poszli spiesznie do miejsca, gdzie zaczynala sie sciezka dla pieszych, biegnaca meandrem na szczyt Coldwell Hill.

– Moglismy sobie ulatwic sprawe – powiedzial Bob, spogladajac ku wierzcholkowi. -Trzeba bylo pojechac rowerem do domu garncarza i stamtad pojsc prywatna droga do Domu na Wzgorzu.

– To wcale nie byloby ulatwienie. Nie wiemy, co sprowadzilo tych ludzi do Rocky Beach. Wolalbym podejsc do Domu na Wzgorzu nie zauwazony. Na drodze od szosy moga nas latwo zobaczyc, ale watpie, aby obserwowali przecinke przeciwpozarowa od strony wzgorza.

– Masz racje – przyznal Bob. Obejrzal sie na ocean. Slonce chowalo sie juz za pasmem mgly, znaczacym linie wybrzeza. – Nim dojdziemy, bedzie ciemno.

– Nie bedziemy mieli trudnosci. Niedlugo wzejdzie ksiezyc.

– Sprawdziles w kalendarzu?

– Sprawdzilem.

– Oczywiscie, glupie pytanie. – Bob ruszyl w gore sciezki. Jupiter wspinal sie za nim wolniej, dyszal ciezko na bardziej stromych odcinkach drogi i przystawal, aby odpoczac. Ale po dziesieciu minutach zlapal drugi oddech i szlo mu sie lzej.

– No, jestesmy – powiedzial wreszcie Bob. Odwrocil sie do Jupe'a, podal mu reke i pomogl wspiac sie na przecinke przeciwpozarowa, ktora przebiegala po krawedzi wzgorza. – Stad pojdzie blyskawicznie. Az do Domu na Wzgorzu droga prowadzi w dol.

Jupiter stal chwile, patrzac w glab przecinki, ku polnocy. Bylo niemal ciemno i ksiezyc nie wzeszedl jeszcze. Przecinka byla pasmem golej ziemi o poltorametrowej szerokosci, oczyszczonym dokladnie z wszelkiego poszycia. Wygladala jak brazowa wstazka rozciagnieta przez grzbiety wzgorz. Karlowate deby obrastajace gesto piaszczysta droge wydawaly sie czarne i ponure w zamierajacym swietle dnia.

– Co spodziewasz sie znalezc w Domu na Wzgorzu? – zapytal Bob.

– Z cala pewnoscia dwoch nieznajomych, ktorzy byli wczoraj w skladzie zlomu. Jednym z nich jest niewatpliwie pan Dimitriew z Przedstawicielstwa Handlowego Lapatii. Drugim, Bog wie kto. Interesuje mnie, jak spedzaja czas w Domu na Wzgorzu.

Ruszyli w droge ramie przy ramieniu. Ksiezyc wzeszedl nad wzgorza, srebrzac przecinke, na ktora sylwetki chlopcow rzucaly dlugie, czarne cienie. Dopoki niezdarna, ciemna bryla Domu na Wzgorzu nie ukazala sie po lewej, niewiele rozmawiali. Gorne pietro budynku bylo ciemne, tylko w jednym z pokoi na parterze palilo sie nikle swiatlo

– Bylem w tym domu kiedys – powiedzial Bob. – Swiatlo pali sie chyba w pokoju, ktory byl dawniej biblioteka.

– Okna przydaloby sie umyc – mruknal Jupiter. – To nie wyglada na swiatlo elektryczne.

– Nie. Raczej latarnia albo lampa naftowa. Nie wymagajmy za wiele. Wprowadzili sie dopiero wczoraj.

Od przecinki plynal w dol maly strumien i okrazal dom. Latem byl wyschniety, chlopcy poszli wiec dalej jego korytem, stapajac ostroznie, zeby nie potracic jakiegos kamyka i nie narobic tym samym halasu. Strumien skrecal i biegl dalej wzdluz muru podtrzymujacego podjazd. Ostatnie pare metrow dzielace ich od muru chlopcy przeszli niemal na czworakach.

Jupiter wspial sie po murze i przelazl na brukowane podworko za domem. Przy garazu mogacym pomiescic trzy samochody stal wielki cadillac. Jupiter obszedl go, upewnil sie, czy nikt w nim nie siedzi, i przestal sie nim interesowac.

Wychodzace na podworze okna byly ciemne, a przeszklone w gornej polowie drzwi zamkniete.

– Kuchnia – domyslil sie Jupiter.

– Pomieszczenia dla sluzby sa na pietrze – powiedzial Bob.

– Ale na wynajecie sluzby nie mieli jeszcze czasu. Proponuje pojsc wprost do biblioteki.

– Jupe! – wyszeptal z przerazeniem Bob. – Nie zamierzasz chyba wchodzic do srodka?

– Nie, nie zamierzam. Mogloby to postawic nas w nieprzyjemnej sytuacji, ktorej mozemy uniknac. Pojdziemy wzdluz budynku i zajrzymy do biblioteki przez okno.

– Dobrze, jak dlugo pozostajemy na zewnatrz, nie zglaszam sprzeciwow. W razie czego mozemy wziac nogi za pas.

Jupiter nie odpowiedzial. Szedl ku oswietlonym oknom biblioteki. Wzdluz budynku biegl waski chodnik z plyt, co ulatwialo przejscie. Krzewy, ktore kiedys zdobily boczna fasade domu, dawno uschly z braku wody.

Jak slusznie zauwazyl Jupe, okna biblioteki wymagaly umycia.

Kleczac i wygladajac ostroznie znad parapetu, zobaczyli dwoch nieznajomych, ktorych Jupe widzial poprzedniego dnia w skladzie zlomu. W olbrzymim pokoju ustawione byly dwa skladane lozka. Na polkach, przeznaczonych kiedys na ksiazki, walaly sie w nieladzie puszki, papierowe talerze i serwetki. Na kominku plonal ogien, a mlodszy mezczyzna, kierowca cadillaca, opiekal nad nim zatknieta na kawal drutu parowke. Drugi, lysy, w nieokreslonym wieku, siedzial na skladanym krzesle przy stoliku do kart. W jego postawie bylo cos, co przypominalo goscia restauracji, ktory czeka, zeby go obsluzono.

Bob i Jupe patrzyli na mlodszego mezczyzne, obracajacego parowke na zaimprowizowanym szpikulcu. Wtem lysy wstal z gestem zniecierpliwienia i przeszedl pod szerokim lukiem do ciemnego pokoju za biblioteka. Po paru minutach, kiedy wrocil, parowka byla gotowa. Mlodszy wetknal ja niezrecznie do bulki, polozyl na papierowym talerzu i postawil przed lysym.

Jupiter z trudem powstrzymal chichot na widok miny, z jaka lysy zabieral sie do swojego hot doga. Przypominal mu ciocie Matylde na przyjeciu u pewnego przyjaciela, ktory podal na obiad wedzonego wegorza i jajecznice.

Wycofali sie spod okna i wrocili na tylne podworze. Bob oparl sie o cadillaca.

– Teraz wiemy, co robia – powiedzial. – To jest najbardziej niechlujny kemping, jaki w zyciu widzialem.

– W tym musi sie kryc cos wiecej. Nikt nie wynajmuje starego domu po to, zeby spac w nim na pryczach i smazyc hot dogi na kominku w bibliotece. Gdzie ten lysy wychodzil?

– Po tamtej stronie jest salon.

– A takze taras – przypomnial sobie Jupiter. – Chodzmy tam.

Podeszli do naroznika budynku. Taras wznosil sie tuz przy podjezdzie i biegl przez cala dlugosc frontowej sciany od strony oceanu. Mial ponad cztery metry szerokosci, posadzke z wygladzonego cementu i otoczony byl kamienna balustrada.

– Cos tam stoi – szepnal Jupiter. – Jakis instrument na trojnogu.

– Teleskop? – podsunal Bob.

– Prawdopodobnie. Slyszysz?

Rozlegl sie czyjs glos. Jupiter przylgnal do sciany i patrzyl. Na zalany swiatlem ksiezyca taras wyszedl mlodszy mezczyzna. Zblizyl sie do trojnogu i przylozyl oko do instrumentu. Cos zawolal i znowu patrzyl w instrument. Rozesmial sie i powiedzial cos znowu. Jupiter zmarszczyl czolo. Slowa mialy dziwna intonacje, brzmialy niemal jak spiew.

Potem dobiegl ich drugi glos, glebszy. Pobrzmiewalo w nim niezmierne zmeczenie. Na tarasie zjawil sie lysy, podszedl do instrumentu i pochylil sie nad nim. Powiedzial pare slow, wzruszyl ramionami i wszedl z powrotem do domu. Mlodszy pobiegl za nim, mowiac cos szybko i naglaco.

– Francuski to nie jest – powiedzial Jupiter, gdy znikli obaj w domu.

– Niemiecki tez nie – stwierdzil Bob, ktory przez rok uczyl sie tego jezyka.

– Ciekaw jestem, jak brzmi lapatyjski.

– Ja jestem ciekaw, na co oni patrzyli.

– Tego mozemy sie dowiedziec. – Jupiter wszedl szybko i cicho na taras i podkradl sie do instrumentu. Bob zgadl, byl to teleskop. Jupe pochylil sie i nie dotykajac instrumentu, spojrzal przez okular.

Zobaczyl okna od podworza w domu garncarza. Sypialnia na pietrze byla jasno oswietlona i widac bylo wyraznie Pete'a i Toma Dobsona. Siedzieli na lozku, miedzy nimi stala szachownica. Tom zbil wlasnie pionka Pete'owi. Pete skrzywil sie i zadumal nad nastepnym ruchem. Do pokoju weszla pani Dobson, niosac tace z dwoma kubkami. Kakao, pomyslal Jupe.

Odszedl od teleskopu i wrocil na podjazd.

– Teraz wiemy, jak spedzaja czas – powiedzial do Boba. – Podgladaja dom garncarza.

– Mozna sie bylo tego spodziewac. Zabierajmy sie stad, Jupe. Ci dwaj przyprawiaja mnie o dreszcze.

Przeszli na podworze, mineli cadillaca i zmierzali do muru na skraju podjazdu, zeby opuscic sie po nim z powrotem do strumienia.

– Tedy bedzie blizej – powiedzial Bob, ruszajac w poprzek kawalka ziemi, ktory musial byc kiedys ogrodem warzywnym.

Nagle krzyknal, wyrzucil w gore ramiona i znikl Jupiterowi z oczu.