Tomek na Czarnym L?dzie, стр. 25

TAJEMNICZY NAPAD

Wobec zdecydowanej postawy lowcow Kawirondo nie probowali juz jawnego buntu. Mimo to marsz odbywal sie nadzwyczaj powoli. Murzyni znajdowali ku temu dziesiatki najrozmaitszych powodow. To kolce cierni wbijaly im sie w stopy, to znow ktos zachorowal nagle na zoladek badz poczul nieznosny bol zeba; innym razem jeden z tragarzy zwichnal sobie noge, ktoremus rozbila sie niesiona paka i trzeba bylo ja przeladowac. Nic wiec dziwnego, ze slonce znajdowalo sie wysoko na niebie, a lowcy nie zdolali jeszcze dotrzec do granicy Ugandy. Na jednym z takich przymusowych postojow Smuga zblizyl sie do Wilmowskiego pelniacego funkcje sanitariusza i rzekl:

– Szybciej wedruja tutaj mrowki niz nasza karawana. Musimy koniecznie zaradzic zlu.

– Co mozemy zrobic? – odparl Wilmowski, podajac szklanke wody z sola tragarzowi zalacemu sie na bol zoladka.

– Kawirondo symuluja najrozmaitsze dolegliwosci, aby opoznic marsz. Trzeba ich wiec zniechecic do zglaszania sie po leki. Radzilbym wszystkim zadajacym pomocy dawac do wachania amoniak – zaproponowal Smuga. – Moze to powstrzyma te nagla epidemie roznych chorob.

Nie uplynal nawet kwadrans, gdy do Wilmowskiego zblizyl sie wspaniale zbudowany Murzyn.

– Glowa bardzo boli – skarzyl sie z obludnym wyrazem twarzy.

– Otrzymasz najskuteczniejsze lekarstwo, jakie posiadaja biali ludzie – rzekl Wilmowski. – Leczy ono wszelkie choroby, bede je wiec dawal wszystkim chorym Kawirondo.

Hunter natychmiast glosno powtorzyl w narzeczu murzynskim slowa Wilmowskiego. Tragarze zaintrygowani tak szumna zapowiedzia otoczyli “pacjenta” i “lekarza”, aby naocznie przekonac sie o cudownym dzialaniu wspanialego leku bialych ludzi. Na polecenie Wilmowskiego Kawirondo przylozyl szeroki nos do flakonu z amoniakiem i wykonal gleboki wdech. Natychmiastowy skutek przeszedl najsmielsze oczekiwania lowcow. Kawirondo szeroko otwartymi ustami usilowal bezskutecznie wciagnac do pluc powietrze; w koncu zatrzepotal powiekami i nie mogac wymowic slowa, runal na wznak na ziemie jak razony gromem. Duze krople potu wystapily mu na czolo. Uplynela dluzsza chwila, zanim zaczal z trudem oddychac.

– Straszliwy lek! O matko! Myslalem juz, ze zle duchy weszly we mnie! – wymamrotal poszarzalymi wargami. – O, tak, glowa przestala bolec i juz zawsze bedzie zdrowa.

Po tym zapewnieniu porwal sie z ziemi i znikl pospiesznie wsrod towarzyszy. Musial tez zaraz naopowiadac im niestworzonych rzeczy o dzialaniu leku, gdyz tragarze, jak za dotknieciem rozdzki czarodziejskiej, przestali chorowac. Przez pewien czas karawana bez przeszkod posuwala sie naprzod, gdy wszakze w godzinach poludniowych dotarla w koncu do granicy Ugandy, Kawirondo stanowczo odmowili wkroczenia na jej teren. Nieoczekiwanie zaczeli sie obawiac swych sasiadow Luo.

– To straszni ludzie – tlumaczyli podnieceni. – Teraz idziemy z wami i wszystko jest dobrze, ale kiedy bedziemy wracac do domu, oni wezma nas do niewoli. Nie, nie! Kawirondo nie moga pojsc do kraju Luo!

Wilmowski zwolal towarzyszy na narade. Smuga proponowal zastosowac ostre represje wobec opornych tragarzy. Wilmowski, ktory zawsze unikal brutalnej przemocy, sprzeciwil sie, tlumaczac:

– Coz przyjdzie nam z tego, ze jeszcze raz zmusimy ich do marszu? Powloka sie kilometr lub dwa i znow wymysla cos nowego, aby opoznic pochod. Najlepiej byloby wystarac sie o nowych tragarzy.

– Jestem tego samego zdania – poparl go Hunter. – Wesze w tym wszystkim jakas brudna sprawe tego lotra Castaneda. Najlepiej zatrzymajmy sie tutaj, a ja pojade naprzod i sprobuje jakos wystarac sie o innych ludzi.

– Dobra mysl! – pochwalil Wilmowski. – Niech pan wezmie bosmana i dwoch Masajow i uda sie na poszukiwanie nowych tragarzy.

– Daleko tak nie zajdziemy! Za miekka masz reke, Andrzeju – zaprotestowal Smuga.

– Musisz przyznac, ze postepowanie moje nigdy nie sprawilo nam zbednych przykrosci – perswadowal Wilmowski. – Wiem, ze dalbys sobie z nimi rade, lecz nie chce stosowac przymusu.

– Jezeli nie mamy zamiaru uzyc przemocy, to pozostalo nam jedynie postarac sie o nowych tragarzy – niechetnie stwierdzil Smuga. – Zle sie dzieje, gdy niemal na samym poczatku wyprawy pozwalamy sie wodzic za nos takiemu szubrawcowi jak Castanedo.

– Wiec przypuszczacie, szanowni panowie, ze to on nam tak bruzdzi? – zagadnal bosman Nowicki.

– Pan Hunter jest tego zdania, a ja rowniez tak sadze – odrzekl wymijajaco Smuga. – Lepiej bylo skonczyc z nim od razu, bosmanie.

– Ha, nie ma rady! Wiesz pan co, panie Smuga? Wrocmy we dwoch do faktorii i raz dwa bedzie po bolu. Powiesimy handlarza na tej choince z parowkami. He, he, he! Alez to bycza mysl, co?

Smuga usmiechnal sie, lecz zanim ktorykolwiek z mezczyzn mial moznosc wypowiedziec sie, Tomek przystapil do olbrzymiego marynarza i rzekl stlumionym z oburzenia glosem:

– Wstyd, panie bosmanie! Nie godzi sie robic takich okrutnych propozycji, gdy na czele naszej karawany powiewa polski sztandar!

– Brawo, Tomku! – zawolal Wilmowski. – U bosmana caly rozsadek miesci sie w piesci. No, ale tez chociaz raz uslyszal prawde!

– Bez obrazy, szanowni panowie. Zartowalem przeciez z ta choinka – powiedzial bosman, czerwieniac sie jak sztubak. – Warto by jednak wrocic i zawlec tego lotra na arkanie do angielskiego garnizonu.

– Bosman zaczyna mowic do rzeczy – wtracil Smuga. – Castanedo nie bedzie mogl prowadzic dalej barbarzynskiego handlu ludzmi, gdy oddamy go w rece Anglikow. Tym samym skonczylyby sie rowniez nasze klopoty.

– To prawda! Handlarz niewolnikow zasluzyl na najsurowsza kare – przytaknal Hunter. – Ale jestem pewny, ze ma sie juz na bacznosci. Nie da sie zaskoczyc. Pamietajmy o jego wplywach wsrod Kawirondo. Oni moga wystapic w obronie Castaneda, a wtedy nie obejdzie sie bez rozlewu krwi otumanionych, lecz mimo to niewinnych ludzi.

– Zadecyduj, Andrzeju, jako kierownik wyprawy, co mamy robic – zniecierpliwil sie Smuga.

– Nie wolno sprowokowac Kawirondo do jakiegokolwiek wrogiego wystapienia. Rozbijemy tutaj oboz, a pan Hunter w towarzystwie bosmana i dwoch Masajow uda sie na poszukiwanie innych tragarzy. Natomiast o przestepczej dzialalnosci Castaneda powiadomimy pierwszy napotkany po drodze patrol angielski. W ten sposob unikniemy ewentualnego starcia z krajowcami i uwolnimy nieszczesnych Murzynow od przesladowan podlego czlowieka – zakonczyl dyskusje Wilmowski.

– Dobra rada zlota warta! Na kon, panie Hunter! – zawolal pospiesznie bosman, chcac w ten sposob zatrzec zle wrazenie spowodowane jego poprzednia propozycja.

Podczas gdy Hunter, bosman oraz dwaj Masajowie przekraczali granice Ugandy, Wilmowski z pozostalymi towarzyszami i tragarzami zajeli sie urzadzeniem obozu. Kawirondo ponuro milczac zdjeli juki z oslow, rozkulbaczyli wierzchowce, a nastepnie szybko rozpalili ognisko. Zaledwie pozostali w obozie lowcy usiedli w cieniu parasolowatej akacji, w dali rozleglo sie gluche dudnienie bebnow.

– Tam-tamy znow graja! – zawolal podniecony Tomek.

– Czesto bedziemy je slyszeli podczas naszej wyprawy – uspokoil Wilmowski syna, spogladajac znaczaco na Smuge.

Tymczasem Smuga usmiechnal sie tylko i dalej siedzial oparty o drzewo pykajac swoja fajeczke. Dopiero skonczywszy palic, wytrzasnal popiol uderzajac fajka o dlon, po czym podniosl sie bez pospiechu, przypasal rewolwery i wzial do rak karabin. Tomek widzac te przygotowania ozywil sie natychmiast.

– Czy ma pan zamiar udac sie na polowanie? – zapytal. – Chetnie bym poszedl z panem?

– Sprobuje upolowac cos na obiad, wole jednak pojsc sam, bo w pojedynke latwiej podejsc zwierzyne – odparl glosno Smuga, a sciszajac glos dodal: – Chce sie troche rozejrzec po okolicy. Andrzeju, zostan z Tomkiem w obozie i postarajcie sie, zeby nasi tragarze nie mieli okazji do sledzenia mnie. Zwracajcie tez uwage na malego Samba.

– Badz spokojny, Janie. Bedziemy pilnie czuwali podczas twej nieobecnosci – przyrzekl Wilmowski i zaraz przywolal Mescherje, by wydac odpowiednie polecenia.

Smuga skierowal sie na polnoc, gdzie w dali majestatycznie wznosila sie gora Elgon. Gdy drzewa oslonily go przed wzrokiem towarzyszy, zatoczyl duze kolo i udal sie na poludniowy wschod. Niebawem znalazl sie z powrotem na sciezce, ktora tego dnia karawana przywedrowala do granicy Ugandy, i podazyl ku osadzie Kawirondo. Z najwieksza uwaga badal slady stop wycisniete na lesnej sciezce. W koncu upewnil sie calkowicie, iz nikt nie tropil karawany.

Zamyslony przystanal pod drzewem. Zastanawial sie, co mialy oznaczac tajemne sygnaly nadawane przez Murzynow. Nie mial watpliwosci, ze nawolywaly one tragarzy do umyslnego opozniania pochodu. Nie wszystko jednak, co niosl przez dzungle murzynski telegraf dzwiekowy, bylo dla niego zrozumiale.

Lowca wsluchiwal sie w gluche odlegle dudnienie.

“Ludzie Kawirondo! O! Ludzie Kawirondo, sluchajcie! – wolaly bebny. – Nie wolno wam wkroczyc na ziemie Luo, dopoki…”

Dalsza seria dzwiekow byla dla Smugi czesciowo niezrozumiala. W natezeniu lowil nieznany sygnal, szukajac w pamieci rozwiazania szyfru.

Wreszcie odtworzyl do konca przekazywana przez Kawirondo wiadomosc: “…dopoki nie przyjdzie do was z Uniamwesi…”

– Co oznacza owo Uniamwesi? – szepnal Smuga i naraz odetchnal z ulga. Zrozumial zakonczenie tajemniczego sygnalu.

Uniamwesi, Ukerewe lub Niansa byly murzynskimi nazwami Jeziora Wiktorii.

“Do licha! – zaklal. – Jak moglem o tym zapomniec!”

Teraz pojal, ze niepotrzebnie marnowal czas badajac slady na sciezce. Kawirondo oczekiwali kogos, kto mial przybyc do nich od strony Jeziora Wiktorii. Nie zastanawial sie dluzej. Ruszyl na poludnie. Szybko maszerowal w kierunku jeziora, wyszukujac wprawnym okiem najdogodniejsze przejscia przez gaszcz. Po polgodzinie krzewy sie przerzedzily; Smuga stanal na urwistym brzegu.

Jak okiem siegnac widniala falujaca tafla wod jeziora. Dosc wysoki, urwisty brzeg porastaly kepy rozlozystych drzew i odurzajace zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzal w kierunku pobliskiego wzgorza. Stamtad na pewno bedzie mogl ogarnac wzrokiem wiekszy pas wybrzeza, ktore w miejscu, gdzie sie zatrzymal, nie moglo stanowic dogodnej przystani dla jakiejkolwiek lodzi. Bez wahania podazyl ku wzgorzu. Zaledwie znalazl sie na jego szczycie, ujrzal dluga lodz odplywajaca szybko na wschod. Znajdowala sie juz okolo kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.