Tomek w grobowcach faraon?w, стр. 82

Opowiesc Tomka

Tak jak trudno znalezc slowa, aby opisac spotkanie ojca z nieodwolalnie, jak sie zdawalo, utraconym synem, czy tez szalencza sile nadziei na jego zycie, tak tez prozno by sie trudzic, aby wyrazic to, co czula Sally. W angielskich koszarach w Chartumie, wciaz jeszcze slaba po ataku malarii, witala przyjaciol, zdrowych i calych: Smuge, Nowickiego, Wilmowskiego, ktorego kochala jak ojca, a z nimi… Tomka. Wsrod gwaru powitan bylo to… jak kropla ciszy, minuta wytchnienia. Dopiero pozniej mogli sie cieszyc jak dzieci. Opanowalo ich przemozne pragnienie, by jak najszybciej znalezc sie na statku plynacym do Europy. Tak jakby oznaczalo to, ze wreszcie wracaja do domu.

Niewiele czasu spedzili w Chartumie, tyle by pozegnac Gordona, ktorego polubili. Podobnie bylo w Asuanie, gdzie witali ich goraco, rownie stesknieni, Patryk i Dingo. Madzid i Nadzib chcieli rowniez podejmowac swoich specjalnych gosci. Ale ci nie probowali dociekac, w jaki sposob obaj kupcy dostali sie w rece “faraona”, choc opowiadali barwnie o wszystkich nieszczesciach, jakie ich spotkaly ani slowem nie wspominajac interesow, ktore zagnaly ich tak daleko na poludnie. Teraz interesowalo ich tylko jedno: przezycia Tomka. Ale i to odlozyli do momentu, kiedy wsiada na statek. Chcieli wysluchac wszystkiego w skupieniu.

A zajelo to wiele popoludni i wieczorow…

Porwanie porwanego

Kiedy was opuscilem, ciebie Tadku i Patryka, poszedlem na zachod. Mialem spory zapas wody, ale coraz mocniej dokuczal mi glod. Coraz mocniej palily promienie slonca. Uporczywie brnalem w opornym piasku i skwarze. Ludzie pustyni mawiaja: “Wedrowalem samotnie przez wydmy i tylko Bog mi towarzyszyl”. Jeszcze nigdy tak dojmujaco nie doswiadczylem tej prawdy… Ciezaru dojmujacej samotnosci. Przy zyciu utrzymywala mnie woda, sila woli i pamiec. Pamiec zwlaszcza dawala mi nadzieje. Myslalem o tobie Tadku, o Patryku… O Sally. O Smudze i moich rodzicach. Moze to dziwne, ale najczesciej o matce, co wowczas wydalo mi sie zla wrozba.

Nie wiem, ojcze, czy pamietasz, dworzec kolei warszawsko-wiedenskiej. Zegnalismy ciebie wtedy, gdy udawales sie na emigracje. Ta scena tak bardzo utkwila mi w pamieci, chociaz mialem niewiele lat. Nie rozumialem, dlaczego mama placze, a ty ukradkiem ocierasz oczy. Nie rozumialem, czemu tak mocno przyciskasz mnie do piersi. Bylem pod wrazeniem, bo jeszcze nigdy nie wyjezdzales, a ja po raz pierwszy bylem na dworcu. Na pewno nie wiesz, ze kiedy pociag zniknal, mama powiedziala:

– Nie wolno plakac! Musimy zyc, synku! Musimy zyc dla ojca! Samotny na bezbrzeznej pustyni czesto powtarzalem sobie te slowa.

Mowilem do siebie z uporem:

– Musze dojsc! Musze ich ocalic! Musze!

Wydawalo mi sie zreszta w pewnym momencie, ze jestem juz blisko, ze czuje wilgotny powiew. I wtedy przyszedl najpowazniejszy kryzys. Z trudem trzymalem sie na nogach, kilka razy upadlem. Zabraklo mi wody, suchosc palila gardlo, oczy szczypaly i kleily sie. Musialem odpoczac. Musialem! Nie dalbym rady isc dalej.

Nadchodzila noc, wiec usiadlem w cieniu skaly i wyczerpany zasnalem. Jak dlugo trwalem w polsnie, poljawie, tego nie wiem. Zdawalo mi sie, ze pojawily sie przy mnie jakies postacie. Ktos mnie karmil, ktos poil… Gdzies jechalem… Kiedy sie ocknalem, lezalem w cieniu palmy, na jakiejs derce czy skorze… Uslyszalem parskanie wielbladow. Krecili sie ludzie. Dostrzegli, ze sie poruszylem. Ktos podszedl i pochylil sie nade mna. Po chwili poczulem smak mleka.

“Coz to za ludzie?” – myslalem. Probowalem ich pytac, ale odpowiadali mi w nie znanym jezyku. Bylo ich trzech, ubranych zupelnie na czarno. Zaslonili twarze, ale uwazalem, ze to cos zwyczajnego na pustyni. Przygotowywali sie do wieczornego odpoczynku. Przymknalem oczy, a gdy je otworzylem, jeden z owych ludzi odwijal wlasnie z twarzy zawoj i pochylil sie nade mna. Przerazilem sie nie na zarty! Mial zupelnie niebieska twarz, twarz przypominajaca trupia. Pozniej troche ochlonalem i przypomnialem sobie relacje Arabow o “ziemi strachu” gdzies w glebi Sahary, ktora zamieszkuja “blekitni ludzie pustyni”. Ale mozecie sobie wyobrazic niesamowite wrazenie. Przez chwile zdawalo mi sie, ze nie jestem juz na tej ziemi. Dlatego tak doskonale to pamietam i tak szczegolowo o tym opowiadam.

Probowalem z nimi rozmawiac, wytlumaczyc, ze musze dostac sie do Luksoru, ale rozkladali bezradnie rece. Chcialem, by zrozumieli, ze nie moge z nimi jechac, bo moja droga prowadzi akurat dokladnie w przeciwnym kierunku. Perorowali dlugo po swojemu, potem wskazywali na mnie i powtarzali jedno slowo:

– Marabut…

Wiedzialem, ze ptak ten, podobny do bociana, zamieszkuje Afryke, ale nie wystepuje raczej na jej polnocnych i poludniowych krancach. Dlaczego wiec zwracajac sie do mnie, uzywano jego nazwy? Na razie zrezygnowalem z wszelkiego wyjasniania, bo i tak nie bylem w stanie porozumiec sie z jezdzcami. Traktowali mnie z powaga i szacunkiem, dzielac sie ze mna jedzeniem. Coz to byla za dieta! Na okraglo wielbladzie mleko i daktyle. Ich smak towarzyszyl mi, kiedy wkraczalem w najosobliwsza chyba przygode, jaka kiedykolwiek przezylem…

Karawana

Minelo kilka dni. Sunelismy na zachod. Zblizal sie wieczor, gdy moi wybawiciele zatrzymali sie nagle i zaczeli gestykulowac, cos pokazywac, wyjasniac podnieconymi glosami. W dali, na tle gasnacego dnia i zoltych piaskow, pojawily sie ciemne, poruszajace sie plamy. Byla to karawana.

Karawana. Coz to za niesamowite widowisko! Kilkaset wielbladow i kilkudziesieciu ludzi, bagaze, namioty… Akurat stawali na nocleg. Podjechalismy do najbardziej okazalego z namiotow. Zatrzymalismy sie przed nim. Moi towarzysze podrozy zsiedli z wielbladow i szybko przebrali sie w pasiaste, niebieskie, otwarte po bokach, dlugie i szerokie tuniki, ktore nazywali gandurami. Okryli scisle twarze, tak ze widac bylo jedynie czubki glow. Domyslilem sie, ze pewnie sie tak stroja, bo w tym okazalym namiocie mieszka jakas wazna osoba. I tak bylo! Ale… posluchajcie! Nie uwierzycie! Z namiotu wyszla mloda i ladna… niewiasta! Okazalo sie, ze to ona prowadzi karawane! Jakze zalowalem, ze nie ma ze mna Nowickiego. Ty zawsze, Tadku, podobales sie kobietom. Moze by nas dzieki tobie wypuscili?

Tymczasem zaczela sie ceremonia powitania. Nie przesadze, jesli powiem, ze trwala dobra godzine. Zauwazylem tez, ze niektore zdania powtarzano kilkakrotnie. Pozniej mialem sie dowiedziec, ze wymiane uprzejmosci i informacji powtarza sie dziesiec razy. Poniewaz wiedzialem, ojcze, ze zbierasz ciekawostki z zycia roznych ludow, staralem sie dotrzec do tresci powitania. Otoz, brzmialo ono mniej wiecej tak:

– Witaj – rozpoczeli moi znajomi.

– Witajcie! – odrzekla kobieta.

– Pozdrawiamy cie.

– I wam pozdrowienia!

– Jak przebiega podroz?

– Dobrze! A jak wam sie wiedzie?

– Wszystko w porzadku! Jak sie maja ludzie?

– Z laski Allacha wszyscy zdrowi.

– A wiec Jemu dzieki! – odpowiedzieli. – A czy wielblady daja duzo mleka? – kontynuowali z grzecznym zainteresowaniem.

– O wiele za malo!

– Palmy dobrze obrodzily?

– Wystarczy! Gdzie ostatnio padal deszcz? – To akurat uznalem za najwazniejsze na pustyni pytanie.

– Nie slyszelismy. Wszedzie susza – odpowiedzieli.

I tak w kolko kilka razy. Pod koniec powitalnej rozmowy rzekli do niej:

– Oby Allach przedluzyl twe zycie.

– A wam niech da blogoslawienstwo w dzieciach.

– Niech nam Allach droge rozjasni – zakonczyli te osobliwa ceremonie.

Czulem sie jak Turek na kazaniu w kosciele. W koncu kobieta spojrzala na mnie. Mierzyla mnie wzrokiem uwaznie, od stop do glow. I ja nie spuszczalem z niej oczu. I tak gapilismy sie dosc dlugo… Potem przerwala milczenie i zaczela mowic. Znowu w jej wypowiedzi powtarzalo sie slowo “marabut”. Oczywiscie niczego nie rozumialem. Przywolala jakiegos mlodzienca, ktory znal dobrze, ale jak sie okazalo, jezyk francuski. Zabral mnie do swego namiotu, przed ktorym plonelo malenkie, pelne zaru ognisko. Parzyl nad nim herbate.

Musze przyznac, ze sie zniecierpliwilem. Musialem bowiem uczestniczyc w nastepnej ceremonii. Jak on celebrowal przygotowanie tej herbaty! Siedzialem, podobnie jak jego herbata, niczym na rozzarzonych weglach. Tymczasem mezczyzna przelewal napar kilkadziesiat razy z kubka do kubka. Lal z duzej wysokosci, a mimo to nie uronil ani kropli. I milczal… Zdenerwowany, probowalem mu przerwac, ale zapatrzony w herbate, nie zwracal na mnie uwagi. Dlugo trwalo, zanim uznal, iz wywar jest gotowy. Rozlal go do dwu kubkow, odslonil swoja blekitna twarz i poczestowal mnie.

To bylo strasznie mocne! Nie przesadze, jesli powiem, ze zwykla herbata zakrecila mi w glowie. Na szczescie wypilem te herbate. Odmowa, jak sie pozniej dowiedzialem, bylaby smiertelna obraza. Wyjasniono mi tez potem, ze z tej pierwszej, najmocniejszej czesci mozna zrezygnowac. Kobiety bowiem i dzieci pija dopiero po drugim lub trzecim zaparzeniu. No coz, wolalem jednak, by nie zaliczali mnie do bab, jak ty bys powiedzial, Tadku. Po tej probie uznali mnie za prawdziwego mezczyzne. Ale o tym wszystkim dowiedzialem sie dopiero po wielu, wielu dniach podrozy od Ugzana, bo takie imie nosil moj opiekun. Dowiedzialem sie tez w czyich rekach jestem i kto to jest “marabut”…

Przewodnik

Ktoregos dnia tuz przed switem i wyruszeniem w dalsza droge znalazlem sie w poblizu czola karawany. Panowal jeszcze nocny chlod, ale bylo jasno. Ujrzalem tych, ktorzy nas prowadzili. Bylo ich czterech. Trojka mlodszych ze szczegolnym szacunkiem odnosila sie do najstarszego.

Jak widzicie, powoli pozyskiwalem zaufanie moich towarzyszy podrozy i cieszylem sie dosc spora swoboda. Mialem nawet “wlasnego” wielblada. Byl to mlody dromader kawaleryjski, zwany mehari. Mowili mi, ze potrafi przebiec bez wody przeszlo tysiac kilometrow, wiec o polowe wiecej niz zwykly wielblad. Ale po takiej wedrowce, w ciagu dziesieciu minut moze pochlonac wiecej niz sto litrow wody!