Tomek w grobowcach faraon?w, стр. 79

*

Trojka ludzi ukrytych w cieniu skaly tuz nad statkiem chlonela kazde slowo.

– Bylem juz raz swiadkiem takiego sadu – goraczkowo szeptal Madzid; jak tylko uslyszal sentencje wyroku. – Rankiem o 200 metrow stad przywiaza male, puste czolno. Potem wyprowadza skazanca i wrzuca do jeziora. Jesli doplynie do lodki, jest ocalony…

– Ale przeciez roi sie tu od krokodyli!

– Dzieki temu wyrok wladzy zostanie potwierdzony przez moce nadprzyrodzone – z gorycza odparl Madzid.

– No to do roboty. Mamy przed soba cala noc – z naciskiem powiedzial Nowicki.

W pospiechu wracali do obozu. Tu wspolnie rozwazyli mozliwosci ataku. Nie bylo ich wielu. Szybko przyjeli wiec jedyny mozliwy plan. Smuga omawial go wlasnie z Gordonem:

– Czekajcie w czolnach. My sprobujemy dostac sie na statek od gory. Obezwladnimy straznikow. Jesli sie uda, bedziecie mogli bezpiecznie podplynac. Pamietaj: trzykrotny chichot hieny – droga wolna. Jesli nie, sami wiecie, co robic. My nie oddamy im Tomka. Raczej zginiemy razem z nim.

*

Nadchodzil zachod slonca. Ogromna, czerwieniejaca kula toczyla sie w dol, by skryc sie za gorami. Na tle jej gasnacego swiatla wszystko wydawalo sie wyrazistsze. Odcinaly sie pagorki, las, pojedyncze drzewa. Poblyskiwaly fale jeziora. Las milkl, by pozniej ozyc glosami nocnych zwierzat.

W malym obozie trwaly goraczkowe przygotowania. Nowicki i Wilmowski zaopatrzyli Gordona w listy pozegnalne do rodzicow Sally, samej Sally i do Karskich. “Na wszelki wypadek”, jak powiedzial Wilmowski. Tylko Smuga nie napisal do nikogo. – Mam jedynie was – rzekl krotko.

W koncu nic nie zostalo juz do zrobienia. Nowicki, Smuga, Wilmowski i kilku Murzynow z Munga na czele, czekali nadejscia nocy wsrod skal. Nie ucieszyli sie, kiedy nadeszla. Byla nad podziw jasna, co zwiekszalo jeszcze niebezpieczenstwo. Murzyni przygotowywali dlugie liny, splecione z lian. Wilmowski i Madzid obserwowali dwoch straznikow, czuwajacych od strony jeziora. Co jakis czas, ktorys wstawal, przeciagal sie albo wyruszal na maly spacer po pokladzie. Plynely sekundy, minuty, godziny… Smuga drzemal oparty o skale. Wilmowski zamyslony wpatrywal sie w gwiazdy. Nowicki dokladnie czyscil bron. Ktos wreszcie ruszyl go za ramie. Byl to Smuga.

– Pora! – powiedzial Smuga.

Skinal glowa, wyprostowal sie i spojrzal w dol.

– Brrr! Do stu tysiecy wielorybow! – westchnal. – Jak trzeba, to trzeba…

Postanowili zejsc na dol w miejscu oslonietym skalnym uskokiem i szumem wody malenkiego wodospadu. Na wysokosci 5 metrow wypatrzyli dogodny skalny wystep, gdzie mozna sie bylo zatrzymac. Spuszczono pierwsza, obciazona ciezkim klocem drewna line, ktora miala sluzyc jako dodatkowe zabezpieczenie. Pierwszy ruszyl Nowicki. Energicznie przewiazal sie lianami pod ramionami i rzekl zawadiacko:

– Zyczcie mi szczescia. Bede mial co opowiadac wnukom…

– Powodzenia! – pokazal gestem Smuga.

Ruszyl ostroznie, starajac sie schodzic bardzo cicho. Na szczescie szum wody tlumil zdradliwe szmery i halasy. Pierwsze kilka metrow, gdy widzial u gory twarz Wilmowskiego kierujacego Murzynami, popuszczajacymi owinieta wokol drzewa line, bylo stosunkowo latwe. Potem spojrzal w dol. “Szkoda, ze nie jestem ptakiem. Przypominam raczej niedzwiedzia” – mruknal. Calym cialem przylgnal do skaly, szukajac oparcia dla rak i nog. Posuwal sie bardzo wolno, pilnujac jednoczesnie rezerwowej liny. Wkrotce zdretwialy mu palce. Wiele razy odpoczywal, przywierajac sztywno do skaly. Do polki skalnej dotarl wyczerpany niemal do cna i calkiem mokry zarowno z wysilku, jak i wody rozpryskiwanej przez strumien.

Za nim rozpoczal wedrowke Smuga. Gdy znalezli sie obok siebie, odetchneli z ulga. Pierwsza czesc zadania mieli za soba. Spojrzeli w dol. Mimo glebszych niz na gorze ciemnosci zarys statku byl wyrazny. Z gory spuszczono w dol niewielkie, murzynskie, jednoosobowe czolno. Smuga wychylil sie zza polki skalnej i wypatrujac w ciemnosci krokodyli, powiedzial:

– Mam nadzieje, ze spia…

– Jak nie, to moze sie okazac, ze sa jeszcze przed kolacja… – cichutko zasmial sie Nowicki.

– Skoros taki zuch, to do dziela – rzekl Smuga.

Jak najciszej spuscili czolno na wode. Smuga pokazal Nowickiemu plawiace sie nieopodal cielsko poteznego krokodyla, przypominajace potezny kloc drewna. Wydawalo sie, ze spi albo nie zyje. Smuga wiedzial jednak doskonale, jak szybko potrafi zaatakowac. Trwozliwy na ladzie, w wodzie bywa straszny. Wskazal na potezna paszcze gada, wcisnieta w bagnista lawice, podczas gdy ogon spoczywal w wodzie.

– Mielismy dotad wiele szczescia – szepnal najciszej jak mogl.

– Uwazaj – ostrzegl jeszcze – maja doskonaly sluch.

– Zginac w paszczy krokodylszczaka to zaszczyt dla warszawiaka – mruknal Nowicki. Zebral sie w sobie, sprawdzil bron i delikatnie zszedl do czolna, ktore miekko ugielo sie pod jego ciezarem. Bezszelestnie dolaczyl do niego Smuga. Pelni napiecia, delikatnie poruszajac wioslem, zaczeli plynac ku statkowi. Smuga raz i drugi otarl pot z czola. Nie spuszczajac oka z nieruchomego cielska, oplyneli potezny ogon i dobili do burty. Smuga pierwszy znalazl sie na pokladzie. Po chwili obaj, zaczajeni, rozgladali sie czujnie.

Na tle jasnego nieba wyraznie rysowala sie sylwetka jednego ze straznikow. Przechadzal sie miarowo: kilka krokow do przodu i powrot.

– “Gdzie jest drugi?” – Smuga zadal to pytanie gestem uniesionych ku gorze dwoch palcow, a Nowicki tylko pokrecil przeczaco glowa.

Nie pozostalo im nic innego, jak go szukac. Skradali sie bezszelestnie, modlac sie w duchu, by w pore dojrzec drugiego straznika i by nie? zbudzil sie zaden ze spiacych na pokladzie. Tymczasem pierwszy straznik stanal przy burcie i oddal mocz. Potem podszedl do jakiegos zakamarka i po chwili obok niego pojawil sie ten drugi, ktory widocznie tam drzemal. Rozmawiali cicho, po czym jeden ulozyl sie do snu, a drugi zaczal obchod.

Smuga spadl na niego jak lampart. Chwycil go z tylu za szyje, uniemozliwiajac krzyk i kolba rewolweru uderzyl w glowe. Ze spiacym poszlo jeszcze latwiej. Lezeli obaj dokladnie zakneblowani i zwiazani. W ciszy tropikalnej nocy rozlegl sie chichot hieny. Jeden… drugi… trzeci…

Nowickim i Smuga owladnela teraz jedna mysl: jak najszybciej odnalezc Tomka. Znali na pamiec rozklad kajut. Po wielekroc po» wtarzali informacje uzyskane od Madzida, egzaminujac sie wzajemnie. Z bronia w reku smialo zeszli pod poklad…

Tomka wieziono w pomieszczeniu, ktore bylo kiedys schowkiem na narzedzia. Po prostu ciemna nora. Zamkniety w niej dniem i noca wychudl i zbladl. Fizyczna kondycje zawdzieczal uporczywie powtarzanej gimnastyce, a takze temu, ze nie zalamal sie psychicznie. Tej nocy nie spal w ogole. Chcial przezyc ostatnie godziny swego zycia w pelni swiadomie. Mijaly minuty. Panowala cisza. Mozliwe, ze pierwszy szelest zarejestrowal czysto instynktownie. Zaczal nasluchiwac. Tak, nie mylil sie. To byly ostrozne, skradajace sie kroki. Coraz blizej… Ucichly… Czyzby ten ktos zatrzymal sie przy drzwiach jego wiezienia? Ciche, jakby znajome chrzakniecie. Tomek zaczal opuszkami palcow delikatnie uderzac w drzwi.

– Brachu! – dobiegl szept. – To ty? Tomek pomyslal, ze sni.

– Tadku! Ty tutaj? – szepnal przytulony do drzwi. Cichutenki skrzyp drzwi… i juz byl w ramionach przyjaciol. Smuga naglil.

– Musimy uwolnic niewolnikow i uwiezic przywodce…

– Pokaze jego kabine – powiedzial Tomek. Nowicki podal mu rewolwer.

– Idz ze Smuga. Ja wyjde na poklad i otworze luki.

– Gdzie jest reszta straznikow? – to znowu Smuga, rozwazny, opanowany, gotow do dzialania.

– Spia w kabinach wzdluz korytarza. Niektorzy na pokladzie – szepnal Tomasz.

– Uwolnijmy jak najpredzej niewolnikow. Pomoga nam unieszkodliwic straznikow – goraczkowal sie Nowicki.

– Mam inny pomysl – pokrecil glowa Tomek. – Zamknijmy straznikow w ich kabinach.

– Jak? – Smuga natychmiast to zaaprobowal.

– Drzwi kazdej z kabin mozna unieruchomic bardzo prosto, zatykajac kolkiem. Tak jak ja tu bylem zamkniety.

– No to do dziela! – zatarl rece Nowicki.

Uwineli sie z tym szybko i bez zbednego halasu. Zatyczki byly zadziwiajaco solidne. Nawet silnym mezczyznom nie udaloby sie ich sforsowac od razu.

– Siedza jak sardynki w puszce – cieszyl sie Nowicki. – Otwieram luki.

– Tomku, teraz “faraon” – zdecydowal Smuga.

Szczescie towarzyszylo im jak dotad niczym stary, dobry przyjaciel. Smuga i Tomek podeszli do drzwi niewielkiej kajuty. Smuga chwycil za uchwyt, probujac je otworzyc. Byly zaryglowane od wewnatrz.

– Janie, zostane tutaj – powiedzial Tomek – a ty idz, pomoz Nowickiemu.

– Dobrze. Strzelaj celnie. I uwazaj na jego osobista ochrone.

W tej chwili w cisze szarzejacej nocy wdarl sie krzyk. Smuga wyskoczyl na poklad. Nowicki otwieral wlasnie luki. Krzyczal Harry, ktory nie tracil czasu. Mierzyl wlasnie do jednego ze zblizajacych sie murzynskich czolen.

– Nie! – krzyknal glosno Smuga. Harry drgnal. Kula zamiast w Gordona, dla ktorego byla przeznaczona, trafila w ramie jednego z Murzynow.

Ci, ktorzy spali na pokladzie, rozpoczeli bezladna strzelanine. Tymczasem czolna dobily do burty. Zanim Gordon wskoczyl na poklad, Smuga starl sie z dwoma przeciwnikami. Jeden zginal natychmiast, zastrzelony, drugiego, ktoremu kula przeorala policzek, zwalil z nog silny cios w podbrodek. Sytuacja zdawala sie byc opanowana. Niektorzy poddawali sie wlasnie zolnierzom Gordona, z innymi walczyli Murzyni. Do walki wlaczali sie niewolnicy, ktorzy przez otwarte luki wydostali sie na poklad.

Tym razem Nowicki nie zgubil Harry’ego. – Nareszcie! – krzyknal i zaatakowal. Harry cudem uniknal zwarcia, a marynarz sila rozpedu wpadl na barierke. Odwrocil sie blyskawicznie i po swojemu kpiaco usmiechnal. Od dawna wierzyl, ze musi pokonac Harry’ego, by naprawde mogli odzyskac Tomka. Harry cofal sie wolno, oczekujac kolejnego ataku. Nowicki kocim ruchem zblizyl sie do niego. Nagle przeciwnik uskoczyl w bok i gwaltownie sie schylil, ale Nowicki w pore zrozumial i tym razem byl szybszy. Noga kopnal trzonek korbacza, wpychajac bicz miedzy rzeczy lezace na pokladzie. Jednoczesnie wyprowadzil cios. Harry zareagowal z opoznieniem i piesc marynarza trafila go… w ucho. Nowicki nie wytrzymal i rozesmial sie glosno: