Tomek w grobowcach faraon?w, стр. 77

*

Dzieki Madzidowi dzien, w ktorym niewielka wyprawa bialych odnalazla niezwykla siedzibe, nadszedl szybko. Rozbili nieopodal niewielki, dobrze ukryty oboz i jak zwykle podzielili sily.

Smuga, Nowicki i Madzid przyczaili sie w wybranym punkcie obserwacyjnym na jednej ze skal, tuz nad statkiem. Niemal nieruchomi, wtopieni w skalny krajobraz, od wielu godzin czekali cierpliwie. A miejsce, gdyby nie to wszystko, co juz o nim wiedzieli, wydawaloby im sie spokojne i pelne uroku. Przez ciagly szum spadajacej wody dobiegaly ich glosy ptakow: a to sploszonej czapli, ktora przeleciala nad nimi, a to przerazliwy krzyk tropiacego lup jastrzebia. Zblizal sie wieczor i ozywialo sie wodne ptactwo. Ciagnal gdzies sznur dzikich gesi. Ku wodzie frunely z traw zimorodki i kormorany. Olbrzymie marabuty [198] i ibisy brodzily w poszukiwaniu zab. Trojka zwiadowcow, wpatrzona w stateczek, nie dostrzegala przedwieczornej urody otoczenia, w ktorym sie znalazla. Kazdy zdawal sie byc zatopiony we wlasnych myslach.

– Czy masz pewnosc, co do tego europejskiego jenca? – Smuga zapytal szeptem Madzida.

– Tak! Na Allacha! Moje oczy nie raz go widzialy. Bardzo go strzega. Przywodca ma do niego bardzo osobliwy stosunek. Czasami wydaje sie, ze darzy go szacunkiem. Innym razem, ze wrecz przeciwnie – zywi do niego jakas niepojeta nienawisc – zdecydowanie odpowiedzial Madzid.

Zamilkli. Wkrotce na spokojnym dotad pokladzie zaczal sie ruch. Kilkunastu zbrojnych ustawilo sie wzdluz obu burt z bronia gotowa do strzalu. Byli to Murzyni lub mieszancy, ale dowodzil Europejczyk. Nowicki drgnal na jego widok niczym kon potraktowany ostroga.

– Do stu tysiecy diablow! – zaklal z pasja. – Toz to Harry! Czlowiek z korbaczem!

– Kto? – nieuwaznie spytal, zajety obserwowaniem ruchu na pokladzie, Smuga. Kiedy Nowicki krotko wyjasnil, powiedzial z namyslem: – A wiec to czlowiek “faraona”! Czyzbysmy az dwa grzyby mieli znalezc w tym barszczu?

– Juz ten jeden to niezly… muchomor – rzucil Nowicki. – Mam z nim do wyrownania spory rachunek.

Tymczasem otwarto klapy prowadzace pod poklad. Z czelusci poczely wylaniac sie postacie. Byli to niewolnicy. Zaslaniali oczy przed blaskiem slonca, slaniali sie na nogach. Kazdy trzymal w reku miske i kubek, w ktore cos wlewano. Posilali sie siedzac, kucajac zwyczajem murzynskim lub stojac. Bylo ich dobrze ponad stu. Mezczyzni, kobiety, dzieci… Kilku zapedzono z powrotem na dol.

– Oczyszcza pomieszczenia i wyniosa trupy – polglosem wyjasnil Madzid.

Zwloki wyrzucono bez ceregieli za burte na lup krokodyli. Nowicki zaciskal piesci, a Smuga, nieruchomy, patrzyl na to zimnymi, stalowymi oczyma. W ciagu godziny uporano sie ze wszystkim i niewolnicy zostali znowu wpedzeni na dno statku.

– Teraz powinni wyprowadzic mojego brata – szepnal Madzid.

– A potem? – spytal Nowicki.

– Potem Europejczyka.

Zmrok pokryl fioletem cala okolice. Glosniejszym rechotem ozwaly sie zaby nad bagnami. Na tle gasnacego nieba zawisly chmary moskitow. Rozlegly sie piski rozbudzonych nietoperzy i jaskolek, szukajacych noclegu. Na ciemne niebo wyplynal polksiezyc, rozpoczynajac swa wedrowke po niebie i wodzie niczym zolta lodka. Kiedy otworzyly sie drzwi korytarza prowadzacego do mieszkalnych kabin bylo zbyt ciemno, by dokladnie dojrzec jenca wyprowadzonego przez trzech mezczyzn. Cos w sposobie poruszania sie, czy moze sylwetka jenca, sprawily, ze serce Nowickiego przeszyla nagla, nieokreslona tesknota, a zal za czyms nieodwolalnie utraconym na nowo schwytal go za gardlo. W milczeniu obserwowali kilkunastominutowy spacer wieznia. Potem patrzyli, jak mieszkancy statku ukladaja sie do snu. Od strony jeziora wystawiono straze. Trwala noc, zaklocana jedynie monotonnym szmerem spadajacej wody. Widzieli i wiedzieli dosc. Postanowili wracac do obozu, by odpoczac do rana.

Wilmowski czekal na nich z goracym posilkiem. Usiedli przy niklym ognisku.

– Czy uwolnienie jencow jest mozliwe? – zapytal Wilmowski.

– Tak, ale najlatwiejsze byloby w dzungli – odparl z namyslem Smuga. – Tutaj sa zbyt strzezeni. Przedarcie sie z jeziora nie wchodzi w rachube.

– Z wojskowego punktu widzenia – wtracil Gordon, ktory wyslal juz zolnierzy z raportem i prosba o posilki – najprosciej byloby obsadzic brzegi skal i wezwac do poddania. A jak nie posluchaja, to podpalic to gniazdo szerszeni…

– Nie zamierzam brac udzialu w takich jatkach, w ktorych zgina niewinni ludzie – zdecydowanie sprzeciwil sie, dziwnie dotad milczacy, Nowicki.

– Od frontu atak nie ma szans – powtorzyl Smuga. – Zwlaszcza ze Murzyni boja sie krokodyli.

– Na razie cierpliwie obserwujmy. Musimy liczyc na sprzyjajacy przypadek – rozstrzygnal Wilmowski. – Tymczasem chodzmy odpoczac. Do switu juz niedaleko.

Nowicki nie mogl zasnac. Zerwal sie, zanim jeszcze slonce zarozowilo horyzont, chociaz zwykle nie lubil wstawac rano. Polezec, poleniuchowac nieco w poscieli, popatrzec na sciany, sufit, poziewac – wszystko to uwazal za przyjemniejsza strone zycia. Dzis jednak gnala go nieokreslona niecierpliwosc. Przy tlacym sie ognisku zastal juz Wilmowskiego i Madzida. Posiliwszy sie, we trojke ruszyli na wybrany wczoraj punkt obserwacyjny. Cieplo slonecznych promieni unioslo ku gorze parujace, wilgotne powietrze. Statek otulila mgla, a kiedy sie rozwiala, mogli zobaczyc poranny “spacer” niewolnikow. Tym razem Nadzib, brat Madzida, wyszedl razem z nimi. Nie wyprowadzono za to europejskiego jenca. Nowicki zwrocil na to uwage Wilmowskiego.

Przez chwile rozmawiali szeptem o tajemniczym wiezniu, zastanawiajac sie, kto to moze byc i w jakich okolicznosciach dostal sie do niewoli. W koncu zgodzili sie z przypuszczeniem Madzida, ze chodzi o jakiegos chrzescijanskiego misjonarza, zwlaszcza ze w ostatnich latach, jak wiedzieli, pojawilo sie ich w Ugandzie bardzo wielu i anglikanskich i rzymskokatolickich. Prowadzili swoje prace, czasem rywalizujac miedzy soba. Nie zawsze dostatecznie dyplomatycznie traktowali miejscowe, czesto barbarzynskie, obyczaje, wiec zdarzalo sie, ze ich mordowano [199] . Polozyli jednak ogromne zaslugi w likwidacji niewolnictwa w tej czesci Afryki. Trudniacy sie tym procederem mahometanie mogli ich nienawidzic. Rozumowanie takie moglo byc przekonywajace.

Tymczasem jednak na pokladzie trwal wzmozony ruch. Wyniesiono wysoki fotel, krzesla i lawki.

– Cos sie szykuje – szepnal Wilmowski.

– To bedzie sad! Beda kogos sadzic – krotko stwierdzil Madzid.

– Jak to sadzic? – spytal zdumiony Wilmowski.

– Otoz to! – odparl Madzid. – Ich przywodca uwaza sie za praworzadnego wladce.

– Alez to szaleniec!. Madzid skinal glowa.

– Na Allacha chyba tak!

Na pokladzie przygotowano prowizoryczna sale sadowa z fotelem dla sedziego i stolkiem dla oskarzonego. W tle staneli straznicy i kilku murzynskich niewolnikow, ktorych wyprowadzono na te okazje.

Kiedy wszystko bylo gotowe, ukazali sie dwaj czarni straznicy, ubrani w jednakowe, biale szarawary, takiez same koszule i kamizelki. Na glowach mieli turbany, a w rekach trzymali zakrzywione szable. Za pasem tkwily zatkniete po dwa srebrzyste pistolety.

– To osobista ochrona przywodcy. Sa bezwzgledni i bardzo niebezpieczni! – szepnal Madzid.

Za nimi dostojnym krokiem podazal czlowiek ubrany w szaty do zludzenia przypominajace stroj faraona. Rzucaly sie w oczy skrzyzowane na piersiach atrybuty wladzy: bicz i berlo, przypominajace pasterska laske.

“Sally!” – przemknela mysl. – Prawie jakbym byl we snie Sally… – zaczal mowic Nowicki, ale i on znieruchomial, dostrzeglszy tuz za “faraonem” czlowieka z korbaczem. Na koncu wprowadzono jenca, ktorego tym razem mogli zobaczyc dokladnie w swietle bialego dnia.

Nagly skurcz w gardle, sprawil, ze marynarzowi wypadla z rak lornetka. Wilmowski spazmatycznie chwycil ustami powietrze jakby chronil sie przed uduszeniem i tak, z ustami rozwartymi jak do krzyku, znieruchomial. Zapomnieli o Madzidzie i o jego wyjasnieniach. Zapomnieli o calym bozym swiecie. Przed soba mieli bowiem Tomka. Tomka wynedznialego, wychudzonego, ale przeciez zywego! Zywego Tomka!

Nielatwo przychodzilo im w to uwierzyc po tych wszystkich dniach i tygodniach poszukiwan, rozdarcia miedzy rozpacza a nadzieja. Ale w dzien widzieli z tej skaly wszystko wyraznie jak na dloni. To byl Tomek! W niezrozumialej na razie i jak sie wydawalo niebezpiecznej sytuacji. Ale naprawde Tomek zdrowy i caly.

– Jezus, Maria! – wyszeptal Nowicki. – Zostalem wysluchany! Zostalem wysluchany!

Po twarzy Wilmowskiego powoli toczyly sie lzy.

[198] Marabut afrykanski (Leptoptilos crumeniferus) – gatunek z rodziny bocianowatych. Zamieszkuje sawanny i wybrzeza wod w Afryce, z wyjatkiem poludniowych i polnocnych jej kresow. Trybem zycia przypomina sepy, czesto szybuje w powietrzu. Gniezdzi sie na drzewach i skalach, tworzac kolonie. Osiaga dlugosc okolo 130 cm, a rozpietosc skrzydel – do 260 cm


[199] Niemal rownoczesnie do Ugandy dotarli misjonarze. Sprzeciwiali sie oni miedzy innymi wielozenstwu, z czym trudno bylo pogodzic sie wodzom i krolom murzynskim.