Tomek w grobowcach faraon?w, стр. 46

Przybywa Smuga

Wdali widac juz bylo smukly minaret, krolujacy nad Luksorem. Kolejna w Egipcie podroz Smugi, Wilmowskiego i cierpliwie towarzyszacego im Abbera dobiegala niemal konca. Przejeci ostrzezeniem Jusufa, wybrali pociag, najszybszy srodek lokomocji, jaki na trasie z Al-Fajjum do Luksoru mieli na szczescie do dyspozycji. Od Kairu dzielilo ich juz 680 km, a wciaz wracali tam mysla. Jesli bowiem Jusuf mial racje, to od czasu rozmowy w domu Ahmada al-Saida, zawislo nad nimi prawdziwe niebezpieczenstwo. Spieszyli sie, wierzac, ze zdaza ostrzec albo przynajmniej ubezpieczyc grupe Tomka.

Obserwowanie monotonnego krajobrazu za oknem szybko nuzylo: wszedzie takie sama podmiejskie domki z suszonej cegly, chaty fellachow, oparte jedna o druga, by nie runac, male mroczne domki wzdluz torow, ludzie umeczeni i spracowani, gdzieniegdzie gaje palm daktylowych i niknaca w dali roslinna zielonosc, konczaca sie nagle pasmem brunatnych wzgorz. Jechali pierwsza klasa, przeznaczona dla Europejczykow. Wilmowski, ktorego bardzo interesowalo to, jak wygladaja inne wagony, postanowil przejsc wzdluz pociagu. Arabscy pasazerowie, w wiekszosci palacy smrodliwe specjaly, moscili sie na siedzeniach w kucki. W calym pociagu okna byly szczelnie zamkniete i dodatkowo chronione drewnianymi okiennicami. Spoceni, umeczeni pasazerowie zdawali sie to znosic cierpliwie, az wreszcie Wilmowski, nim ktokolwiek zdolal go powstrzymac, otworzyl okno w jednym z przedzialow. Natychmiast wdarla sie tam fala wznieconego pedem pociagu pustynnego kurzu, ktory niczym mgla pokrywal horyzont. W mgnieniu oka przysypal wszystkich pasazerow kilkumilimetrowa warstwa. Zazenowanemu Wilmowskiemu nie pozostalo nic innego, jak zamknac okno, przeprosiwszy co predzej poirytowanych podroznych, i wrocic do swego wagonu.

W koncu pociag powoli wtoczyl sie na dworzec w Luksorze. Smuga, Wilmowski i Abeer wysiedli z ulga, a na peronie natychmiast otoczyli ich tragarze, oferujacy swe uslugi. Wsiedli wiec do wygodnej arabija, tutejszej dorozki, aby dotrzec do hotelu “Winter Palace”. Kretymi uliczkami wzdluz niskich domkow, z przylegajacymi do nich sklepikami i kafejkami, dotarli do nadbrzeznego bulwaru. Chlodzeni lekkim wiaterkiem od Nilu, z przyjemnoscia jechali ocieniona rozlozystymi tamaryszkami aleja. Radowal oczy widok szeroko tu rozlanych, blekitnych wod rzeki. W dali widac bylo dzielnice willowe, zanurzone w oslaniajacych je palmach, figowcach, tamaryszkach, sykomorach i gajach bananowych. Za nimi lsnily liliowo ogromne, starozytne kolumny, polaczone z ruinami poteznych murow, wspartych na plecach kolosalnych posagow.

– To resztki swiatyni, u stop ktorej zatrzymywaly sie lodzie podroznych, ktorzy przybywali do Teb. Najpierw musieli oni zlozyc hold bogowi tego miejsca, Amonowi. Tu odbywaly sie tez powitania wracajacych z wojennych wypraw okretow, wiozacych cenne lupy – opowiadal Abeer.

Nowoczesnym podjazdem dotarli do hotelu. Tutaj zaledwie zapisali sie w ksiedze gosci, recepcjonista obrzucil ich uwaznym spojrzeniem i zapytal:

– Ktory z panow nosi nazwisko Smuga?

– Ja – odrzekl podroznik. – O co chodzi?

– Jan Smuga? – powtorzyl recepcjonista.

– Tak. Jestem Jan Smuga.

– Mam list dla pana.

– Dziekuje.

Smuga niecierpliwie rozerwal koperte.

– Sally – powiedzial i przebiegl wzrokiem tresc.

– Co pisze? – zapytal Wilmowski.

– Sam przeczytaj – Smuga podal mu kartke.

“Obozujemy u stop Kolosow Memnona. Chlopcy wyszli wczoraj do Medinet Habu i nie wrocili. Przybyl poslaniec z wezwaniem od Tomka, ktory znalazl grobowiec. Ide z nim. Sally.” – glosno przeczytal Wilmowski.

– Kto i kiedy przyniosl ten list? – Abeer niecierpliwie wypytywal recepcjoniste.

– Zostawiono go przedwczoraj, dwunastego kwietnia, ale nie ja mialem wtedy dyzur. Musialbym zapytac kolege – wyjasnial recepcjonista.

– Czy panstwo Allan sa teraz w hotelu? – przerwal z nadzieja Wilmowski.

– Panstwo Allan?… Zaraz sprawdze… Nie, niestety, klucze od ich apartamentu wisza tutaj. Wynajeli dla panow apartament obok.

– Tak! Dziekujemy. I prosimy bardzo o informacje o liscie. To bardzo wazne i pilne.

Recepcjonista spojrzal na zegarek.

– Kolega zmienia mnie za godzine – powiedzial.

Ulokowali sie wiec w apartamencie, umyli, zjedli kolacje i przebrali. Po godzinie zeszli na dol.

– List przyniosl wynajety przez mlodego pana Allana sluzacy – wyjasnil, mlody, usmiechniety Arab, urzedujacy teraz w recepcji.

– Ale nie wiem tego na pewno – dodal. Wyszli na zewnatrz.

– Mam zle przeczucia – powiedzial Wilmowski.

– Coz, trzeba plynac na drugi brzeg – odrzekl Abeer.

– Czy wzieliscie bron? – zapytal cicho Smuga.

Wilmowski spojrzal na niego z namyslem i zawrocil do hotelu.

Na drugi brzeg przeprawili sie szybko jednozaglowa lodzia, dajac wlascicielowi odpowiedni bakszysz. Kolosy Memnona i rozbite przy nich namioty dojrzeli niemal natychmiast. Radosnym szczekaniem z daleka juz powital ich Dingo. Arabscy sluzacy udzielili informacji.

– Tak, to ja zanioslem list. Pani Allan poszla z nieznanym czlowiekiem. Mowila, ze do meza. Maz wyszedl wczesniej na spacer do Medinet Habu i nie wrocil. Pani sie niepokoila.

Dodatkowe pytania niewiele wniosly nowego. Dowiedzieli sie, ze nikt ze sluzby nie zna czlowieka, z ktorym Sally poszla. Tak, to byl Arab. Niski, chudy, w galabii. Mowil troche po angielsku. Chyba by go poznali. Czekali do wczoraj zdenerwowani. Mieli juz dac znac policji… I to bylo wszystko. Mogli jeszcze tylko okreslic kierunek, w jakim poszla Sally.

– Czemu nie wziela psa? – zapytal Wilmowski, a Abeer przelozyl jego pytanie.

– Wziela, ale zaraz potem pies wrocil – wyjasnil sluzacy.

– Gdzie Sally, piesku? Sally, Sally… – Wilmowski odwrocil sie do psa, ktory zaskomlil niepokojaco.

– Moze to i dobry sposob – powiedzial Smuga. – Sprobujmy! – i podsunal psu jedna z bluzek Sally.

Dingo obwachal bluzke dokladnie, popatrzyl madrymi slepiami na Wilmowskiego i pewnie ruszyl tropem. Biegli za nim waskimi, skalnymi zalomami. Skomlenie psa, chrzest piasku pod nogami i ich zdyszane oddechy przerywaly cisze. Dingo nieco ich wyprzedzil i zniknal miedzy dwoma blokami skalnymi. Zaraz tez uslyszeli przeciagle wycie. Zobaczyli go po chwili obwachujacego zawalony kamieniami otwor w skale. Tu urywal sie trop.

Popatrzyli na siebie. Abeer usiadl na kamieniu jakby opadl z sil.

– Boze drogi! – lamiacym sie glosem rzekl Wilmowski. – Co oni zrobili mojemu dziecku?

Smuga zachowal spokoj.

– Zastanowmy sie, co moglo sie tu wydarzyc! – zaapelowal do towarzyszacych mu mezczyzn.

– Coz, to proste. Weszli do groty i zasypalo ich – odparl Abeer.

– Weszli? Kto? – takze Wilmowski przychodzil juz do siebie.

– No… Zona panskiego syna i ten… poslaniec.

I w tym momencie uswiadomili sobie, ze owego poslanca wyslal Tomek. Czyzby wiec wszyscy znalezli sie pod glazami? Nowicki, Tomasz, Patryk, Sally i poslaniec? Kto mogl jeszcze z nimi byc? Nie padlo ani jedno slowo. Pierwszy ruszyl Wilmowski i zaczal przerzucac kamienie.

– Daj spokoj, Andrzeju – powstrzymal go Smuga. – Potrzeba nam ludzi i sprzetu. Musimy zorganizowac ekipe.

– Idzcie – odrzekl Wilmowski. – Ja zostane.

– Nie wolno tracic nadziei. Nie wiemy, co i w jakiej czesci zostalo zasypane. Mozliwe ze zyja.

– Tym bardziej sie pospieszcie.

W tym momencie przerwal im Abeer.

– Na Allacha! Ciszej!

Smuga uspokoil psa. Abeer przylozyl ucho do skaly.

– Allach kerim! Ktos stuka – zawolal.

Wilmowski i Smuga uklekli przy scianie. Rzeczywiscie, ktos rownomiernie w nia uderzal: trzy krotkie, trzy dlugie, znowu trzy krotkie i przerwa. Potem to samo od nowa.

– To SOS! – krzyknal Wilmowski. – Nowicki wzywa ratunku, uzywajac alfabetu Morse’a [136] .

– A wiec zyje! Zyja! – z naciskiem rzekl Smuga. Chwycil duzy kamien i zaczal regularnie uderzac w skale. Dawszy znac uwiezionym, ze ratunek jest bliski, przejal inicjatywe.

– Ty, Abeer, zorganizuj ekipe w najblizszej wiosce. Plac hojnie! Niech przyniosa lopaty, kilofy, liny, wiadra… Wszystko, co moze byc do takiej pracy konieczne. Ja biegne do obozu po sluzbe. Ty, Andrzeju, zostan tu i czuwaj. I badz ostrozny! Nie wiemy przeciez czy to byl wypadek.

– Przypuszczasz, ze mogli zostac zasypani?

– A czy mozesz to wykluczyc? Nie mozesz. Badz wiec ostrozny! Wilmowski zostal sam. Rozejrzal sie wokol. Wejscie do groty bylo doskonale zamaskowane przez skaly. Natrafic na nie mozna bylo chyba tylko przypadkiem. “Jak to dobrze, ze byl z nami Dingo, wciaz zadziwiajaco sprawny jak na swe lata. Po chorobie wkroczyl jakby w swa druga mlodosc” – Wilmowski pogladzil ulubienca.

Poczucie, ze traci czas stalo sie wkrotce nie do zniesienia. Sprobowal odrzucac kamienie z zawalonego przejscia, ale szybko zrozumial, ze na nic sie to nie zda. “Do zmierzchu zostalo jeszcze pare godzin” – pomyslal. “Lepiej bedzie rozpoznac teren. To pomoze zorganizowac prace, kiedy nadejda ludzie”.

Rozejrzawszy sie dokladniej, zauwazyl rodzaj skalnych schodow prowadzacych az na szczyt. Nierownych, dziwnie uksztaltowanych przez nature, ale przeciez mozliwych do pokonania.

– Leczyc tu moje dolegliwosci, to byl zaiste dobry pomysl. Czuje sie rzeczywiscie doskonale – ironizowal wchodzac na pierwszy stopien. Szybko pokonal nastepne i stanal na plasko zakonczonym wierzcholku. Od razu spostrzegl otwor, prowadzacy w glab, i metodycznie zwinieta gruba line w zaglebieniu obok. Podniosl niewielki kamien i wrzucil do srodka. Nadsluchiwal, liczac sekundy.

– Raz, dwa, trzy… dziesiec… dwanascie… Ponowil doswiadczenie.

– Coz – rzekl do siebie. – Strasznie gleboko…

Zmierzyl line. Miala p^onad piecdziesiat metrow dlugosci. Pochylil sie nad otworem.

– Tomku! Sally! Tadku! Patryku! – nawolywal. Wewnatrz wtorowalo mu echo, po czym wszystko umilklo. Ponowil okrzyk, ale trwala cisza. Zastanowil sie, czy nie zejsc po linie w dol i uznal, ze nie byloby to rozwazne. Nikt zyczliwy nie czuwalby przeciez u gory. Pozostawalo cierpliwie czekac na powrot Abeera i Smugi. Postanowil zatem zejsc do miejsca, gdzie przyjaciele spodziewali sie go zastac. Zaledwie ruszyl, gdy z dolu dobiegl kobiecy glos:

[136] Morse Samuel Finley (1791-1872) – amerykanski malarz i wynalazca. Konstruktor elektromagnetycznego telegrafu, do ktorego w 1840 r. stworzyl alfabet, skladajacy sie z systemu kropek i kresek.