Tomek w grobowcach faraon?w, стр. 36

Zjawy

llah akbar!

– Salaam!

Przychodzacy obmywali rece i siadali, skrzyzowawszy nogi, na zdobnych poduszkach wokol niskiego stolu-lawy. Sciany pokrywaly kilimy, podloge dywan. Nie rozpoczynali rozmowy. Czekali… Kobiety wniosly ogromny polmisek z pieczonymi kurczakami i wielka tace z ryzem. Umiescily na stole miseczki z rozmaitymi potrawami i przyprawami. Polozyly talerz z chlebkami baladi.

Rozpoczeli posilek. Nabierali ryz i jedli go na przemian z kurczakiem. Przelamawszy chleb, zanurzali go wedle upodobania w rozmaitych przyprawach. Najczesciej w tych ostrych. Ludzie, ktorzy tu siedzieli, prowadzili burzliwe, pelne ryzyka zycie i preferowali mocne przyprawy. Milczeli… Nawet ci, ktorzy juz zaspokoili glod, poruszali ustami tak dlugo, dopoki ostatni nie skonczyl posilku. Uwazali sie bowiem za ludzi nie tylko zasobnych, ale i dobrze wychowanych. Kiedy skonczyli, wszedl Arab o surowych rysach twarzy, glebokich, gorejacych oczach, wielu Europejczykom znany jako “wladca Doliny”, “potomek faraonow” lub po prostu “faraon”. Przez Arabow nazywany “zelaznym faraonem”. Powital obecnych, wsrod ktorych byl takze Europejczyk, gestem rozlozonych dloni i zasiadl przy stole. Nie posilal sie. Czekal az kobiety sprzatna jedzenie. Wtedy przemowil:

– Przekleci giaurzy! Sa tutaj i kreca sie wszedzie!

– Moze Allach sprawi, ze pojda inna niz nasza sciezka – odezwal sie ktorys.

– Sadim, czy otworzyles te sciezke? – z naciskiem zapytal przywodca.

Sally zapewne moglaby rozpoznac Araba niewielkiego wzrostu, w srednim wieku, do ktorego skierowane bylo pytanie. Ogladala go bowiem bardzo dokladnie na kairskiej ulicy przed wejsciem do domu Ahmada al-Saida, obdarzonego przez Anglikow zaufaniem, urzednika kedywa. Zwrocil na siebie jej uwage tym, jak plochliwie i tajemniczo sie zachowywal. Nie rozpoznaliby go za to ani Tomek, ani Nowicki, chociaz niedawno z nim rozmawiali; tak skutecznie oslonily go wtedy arabski stroj i niepozorny wyglad.

– Tak, powiedzialem im, zeby szukali w El-Kurna…

– Na brode Proroka, jezeli Rasulowie sie o tym dowiedza… – przerazil sie inny.

– Beda milczec. Nie zawsze u nich czysto – odezwal sie przywodca.

– Nasi wrogowie sa grozni – z namyslem zabral glos Europejczyk. – Umieja poslugiwac sie bronia. Wczoraj niewiele brakowalo, by rozpoznali, dozorujacego prace i czuwajacego nad naszymi interesami w Dolinie Krolow, Harry’ego. Przezyli w gorach burzliwa noc i wyszli calo…

– Na Allacha! – zawolal trzeci. – Przezyli taka burze?! Moze to dziny?

– Gdybyz byli dzinami – ze zloscia rzekl “faraon” – poradzilibysmy sobie.

Wpatrzyli sie w niego z zabobonnym lekiem. Zawdzieczali mu wszystko. Uczynil ich bogatymi. Wystarczylo byc poslusznym i robic, co kaze, bo byl rzeczywiscie twardym, prawdziwie “zelaznym” czlowiekiem. Zjechali tu dzisiaj z roznych czesci kraju. Niektorzy z polnocy, z Kairu, inni z Asuanu, a jeszcze inni z Nubii i Sudanu, tam gdzie kwitl ich “poludniowy interes”. Ci wlasnie znali go najdluzej. Czekali w milczeniu.

– Giaurzy… Trzeba, by zapadli w cisze – zdecydowal.

– A kobieta i dziecko? – spytal Europejczyk.

– Kobiete wystarczy przestraszyc. Sadim, ty! – wskazal.

– A giaurzy? Kto? – ktos chcial wiedziec dokladniej.

– To nalezy do wladcy Doliny – odrzekl przywodca. – Juz nie istnieja.

Wymieniali szeptem uwagi. Podano kawe. Przy kawie omowili interesy. Europejskie szly niezle, udalo sie przemycic nowa partie przedmiotow autentycznie antycznych i podrabianych pamiatek. Polnocne, zwiazane z haszyszem i opium, kwitly. Poludniowe takze niezle prosperowaly.

Byli zadowoleni. “Zelazny wladca” jak zwykle wzial na siebie najtrudniejsza czesc zadania. “Tak, to prawdziwy wladca – mysleli. – Prawdziwy faraon…”.