Tajemnica Srebrnego Paj?ka, стр. 13

Rozdzial 7. Ucieczka

Walenie do drzwi nie ustawalo i znowu ktos krzyknal:

– W imieniu prawa i regenta rozkazuje otworzyc!

Pete i Jupiter oparli sie o drzwi, jakby ich ciezar mogl je wzmocnic. Bob gapil sie na pieknie emaliowanego srebrnego pajaka i staral sie zebrac rozbiegane dziko mysli. Musi schowac pajaka. Ale gdzie? Przebiegl pokoj dookola, rozgladajac sie za kryjowka i nie znajdujac zadnej. Pod dywanem? Zle! Pod materacem? Tez zle! Wiec gdzie? Gdzie bedzie nie do znalezienia?

Ciezkie uderzenia runely na drzwi. Gwardzisci je wywazali. Wtem nastapilo cos jeszcze bardziej zaskakujacego. Zaslony na oknie rozsunely sie i ktos wpadl do pokoju. Pete i Jupiter zwrocili sie blyskawicznie w tamta strone, by stawic czola nowemu atakowi.

– To ja, Rudi! – zawolal glosnym szeptem przybysz. – I moja siostra Elena.

Oboje wsuneli sie do pokoju. Elena byla ubrana jak chlopiec, w spodnie i marynarke.

– Chodzcie – powiedziala naglaco – musicie uciekac. Chca was zaaresztowac za najwyzsze wykroczenie przeciw panstwu.

Miarowe uderzenia w drzwi nie ustawaly. Ktos wyraznie walil w nie siekiera. Lecz drzwi byly grube, debowe i mogly sie opierac przez kilka minut.

To bylo jak scena z filmu. Wszystko dzialo sie tak szybko. Nie sposob bylo zachowac spokoj. Chlopcy wiedzieli tylko jedno; musza sie stad wydostac.

– Chodz, Pete! – krzyczal Jupiter. – Bob, przynies srebrnego pajaka i chodzmy!

Bob zamarudzil jeszcze chwile, wreszcie biegiem przylaczyl sie do pozostalych. Za Elena wyszli wszyscy na balkon. Stloczyli sie na nim, otoczeni chlodnym mrokiem. W dole migotaly swiatla miasta.

– Wokol budynku biegnie gzyms – powiedziala Elena. – Jest dosc szeroki, zeby isc po nim, jesli zapanujecie nad nerwami. Ja poprowadze. Wspiela sie nad balustrada balkonu i stanela na gzymsie.

– Moj aparat! – przypomnial sobie Jupiter.

– Nie ma czasu! – naglil Rudi. – Drzwi wytrzymaja jeszcze dwie, moze trzy minuty. Nie mozemy stracic ani jednej sekundy.

Jupe z niechecia pozostawil swoj aparat fotograficzny i przelazl przez balustrade za Pete'em. Twarzami do muru, przycisnieci do szorstkich kamieni, posuwali sie za Elena, ktora poruszala sie zwinnie jak kot.

Nie bylo czasu na lek. Z tylu wciaz dobiegaly donosne uderzenia w drzwi ich pokoju. Doszli juz do naroznika palacu. Uderzyl w nich nocny wiatr i Bob zachwial sie, tracac oparcie. Daleko, pod nim plynela wartko ciemna rzeka Denzo. Rudi chwycil go za ramie i pomogl odzyskac rownowage. Bob zebral sie w sobie i ruszyl za towarzyszami.

– Szybciej! – szepnal mu do ucha Rudi.

Dwa sploszone golebie zatrzepotaly dziko skrzydlami i wzlecialy nad ich glowy. Bob zlapal rownowage i przeszedl za pozostalymi przez balustrade nastepnego balkonu. Cala piatka zatrzymala sie na chwile.

– Teraz musimy sie wspinac – szepnela Elena. – Mam nadzieje, ze potraficie, to jedyna droga. Po tej linie. Ma suply. Tam jest druga lina. Zwiesza sie na balkon ponizej, ale to tylko dla zmylenia tropu. Pomysla, ze ucieklismy w dol.

Elena zaczela sie wspinac po linie zwieszajacej sie z gory. Za nia z latwoscia Pete, potem wolniej Jupiter, mruczac i sapiac. Bob dal mu przewage kilku metrow, po czym uchwycil szorstki wezel kolyszacej sie liny i wspial sie takze.

Rudi zawrocil. Smialo przeszedl z powrotem po gzymsie i wyjrzal zza naroznika budynku.

– Wciaz mocuja sie z drzwiami – zawolal cicho – musimy znalezc sie jak najpredzej w ukryciu.

– Co? – Bob zatrzymal sie i odwrocil glowe w strone Rudiego. Reka obsunela mu sie przy tym z wezla, ktorego sie trzymal. Lina przesliznela mu sie miedzy palcami i zaczal spadac w tyl, w ciemnosc. Runal na cos, co zlagodzilo jego upadek. Byl to Rudi. Obaj zwalili sie na balkon. Bob wyrznal glowa w kamienna podloge i fale czerwonych i zoltych swiatelek zawirowaly mu w oczach.

– Bob! – Rudi pochylil sie nad nim. – Bob, slyszysz mnie? Uderzyles sie?

Bob otworzyl oczy i zamrugal powiekami. Lezal na kamieniach i bolala go glowa. Kolorowe swiatelka zamigotaly i odplynely. Zobaczyl nad soba pochylona twarz Rudiego.

– Bob, czy cos ci sie stalo? – pytal Rudi z niepokojem.

– Moja glowa – powiedzial Bob. – Boli, ale chyba wszystko jest w porzadku.

Usiadl powoli i rozejrzal sie wokol. Byl na balkonie, tyle widzial. Nad nim wznosil sie masyw palacu, pod nim byla rzeka i dalekie swiatla Denzo.

– Co ja tu robie? – zapytal Rudiego. – Widzialem, jak wchodziles przez okno i wolales, zebysmy uciekali, a teraz siedze na balkonie z guzem na glowie. Co sie stalo?

– O, duchu ksiecia Paula, miej nas w swej opiece – jeknal Rudi. – Upadles i to cie otumanilo. Nie mamy czasu na rozmowy. Mozesz sie wspinac? Tu. Ta lina. Bedziesz mogl wspiac sie po niej?

Wetknal line w reke Boba. Bob zacisnal na niej palce. O ile pamietal, nigdy przedtem nie widzial tej liny. Czul sie slaby i roztrzesiony.

– Nie wiem – powiedzial. – Sprobuje.

– To za malo. – Rudi ocenil stan Boba i podjal szybka decyzje. – Wciagniemy cie na gore. Stoj spokojnie, owiaze cie lina pod ramionami. Owinal line wokol piersi Boba i mocno zawiazal.

– Dobra! Ja wejde na gore pierwszy, a potem ciebie wciagniemy. Sciana jest szorstka i ma pekniecia. Moze bedziesz mogl troche pomoc. Jesli nie, tylko luzno zawisnij. Nie upuscimy cie. Juz ide! – zawolal do pozostalych na gorze. – Cos sie stalo.

Zaczal sie wdrapywac w gore, a Bob zostal, obmacujac guza na glowie. Zastanawial sie, skad sie tu wzial. Musial wraz z innymi pojsc za Rudim, ale zupelnie sobie tego nie przypominal. Ostatnia rzecza, ktora pamietal, byl Rudi wchodzacy przez okno i trzask siekier walacych w drzwi ich pokoju.

Rudi byl juz na gorze, wchodzil przez okno do pokoju, w ktorym niespokojnie czekala pozostala trojka.

– Bob spadl – powiedzial. – Jest w szoku. Musimy go wciagnac. W czworke damy rade. Chodzcie, do roboty.

Uchwycili luzny koniec liny i zaczeli ja ciagnac z wysilkiem. Wezly na linie okazaly sie przeszkoda. Kazdy z nich trzeba bylo przeciskac nad parapetem okna. Ale Bob nie byl ciezki i w niedlugim czasie ukazala sie w oknie jego glowa, potem ramiona. Znalazl oparcie dla rak i sam sie wciagnal do srodka.

– Jestem – powiedzial, otrzasajac z siebie line. – Chyba wszystko okay. To znaczy, glowa mnie boli, ale moge sie poruszac. Tylko nie moge sobie przypomniec, jak sie dostalem na ten balkon.

– To teraz bez znaczenia – powiedziala Elena.

– Jestem okay – powtorzyl Bob.

Pokoj, w ktorym sie znajdowali, byl wilgotny, zakurzony i pozbawiony mebli. Rudi i Elena podeszli na palcach do drzwi, uchylili je lekko i wyjrzeli na korytarz.

– Na razie droga wolna – oznajmil Rudi.

– Musimy wam znalezc kryjowke. Jak myslisz, Elena? Zaprowadzic ich do piwnicy?

– Chcesz powiedziec do lochow! – odparta Elena. – Nie, nie sadze. Lina, ktora zostawilismy, spowoduje, ze gwardzisci beda nas szukac w dolnej czesci palacu. Beda pewni, ze tam uciekli Jupiter, Bob i Pete. Popatrz.

Podeszla do okna i wskazala w dol. Na widocznym stad skrawku dziedzinca poruszaly sie swiatelka.

– Juz poslali gwardzistow na dziedziniec – mowila. – Moim zdaniem powinnismy isc do gory, na dach. Pozniej, moze jutro w nocy, postaramy sie przemycic ich do lochow i poprzez kanaly do miasta. Stamtad beda mogli zbiec do ambasady amerykanskiej.

– Dobry pomysl – przyznal Rudi. – Idziemy na gore, chlopcy. Ta czesc palacu nie jest zamieszkana i jesli nasz wybieg sie udal, nie beda jej przeszukiwac. Daj mi twoja chusteczke, Jupe.

Wyjal z kieszonki marynarki Jupitera biala chusteczke z monogramem “J.J.”

– Upuscimy ja pozniej dla dalszego zmylenia tropu. A teraz, za mna. Elena, ty oslaniaj tyly.

Owinal line wokol pasa i pierwszy wyszedl na korytarz. Szli szybko i cicho, nie oswietlonym korytarzem, potem schodami do polozonej wyzej, ciemnej jak noc sali. Poslugujac sie reczna latarka Rudi odnalazl niewidoczne w ciemnosciach drzwi. Otworzyly sie z glosnym piskiem zawiasow, co przerazilo ich wszystkich. Ale halas nie zaalarmowal nikogo. Wyraznie nikogo, oprocz nich, nie bylo na ostatnim pietrze palacu.

Przemkneli sie jak duchy przez drzwi i w gore po waskich kamiennych stopniach. Tu, nastepne drzwi otwieraly sie na szeroki dach. Znalezli sie pod wygwiezdzonym niebem. Dach otoczony byl kamiennym murem, pocietym w rownych odstepach otworami.

– Przez te otwory wystrzeliwano strzaly lub wylewano wrzacy olej – wyjasnil Rudi. – Dach sluzyl tez jako punkt obserwacyjny. Dlatego w kazdym rogu wzniesiono wartownie. Chodzmy.

Przeszedl dach w poprzek, kierujac sie w strone malej, kwadratowej budki z kamienia. Jej drewniane drzwi otworzyly sie z pewnym oporem. W swietle latarki Rudiego ukazalo sie zakurzone wnetrze. Staly tam cztery drewniane lawy, dostatecznie szerokie, by sluzyc jako prycze. Waskie okna nie byly oszklone.

– Niegdys w kazdej z tych wiezyczek trzymano warte – powiedzial Rudi. – Ale te czasy dawno minely. Przeczekacie tu bezpiecznie, poki po was nie wrocimy. Prawdopodobnie uda sie nam to dopiero jutro wieczor.

Jupiter opadl na lawe.

– Ciesze sie bardzo, ze na dworze jest cieplo, tym niemniej chcialbym wiedziec, o co wlasciwie chodzi.

– Chodzi o jakis spisek – odpowiedziala Elena. – Mieliscie zostac zaaresztowani za kradziez krolewskiego srebrnego pajaka i to mialo byc wykorzystane w taki sposob, by zmusic Djaro do ustapienia z tronu. Tyle wiemy. Ale to oczywisty nonsens. Nawet gdybyscie chcieli, nie moglibyscie ukrasc srebrnego pajaka.

– Nie – powiedzial Jupiter z namyslem – nie moglibysmy. A jednak go mamy. Pokaz im, Bob.

Bob wlozyl reke do kieszeni marynarki. Potem do drugiej. Coraz bardziej zaniepokojony przeszukal wszystkie kieszenie. W koncu powiedzial zdlawionym glosem:

– Przykro mi, Jupe, ale nie mam pajaka. Musialem go zgubic w calym tym zamieszaniu.