Akademia Pana Kleksa, стр. 22

SEKRETY PANA KLEKSA

Kiedy przed polrokiem zaczalem pisac ten pamietnik, wcale nie przypuszczalem, ze zajmie on tyle miejsca i ze bede mial do opisania tak wiele rozmaitych, przedziwnych wydarzen.

Ostatnio zas wypadki potoczyly sie tak szybko, ze trudno mi wprost uporzadkowac je w pamieci.

Najwazniejsze jest to, ze z panem Kleksem od pewnego czasu zaczely sie dziac rzeczy calkiem niezrozumiale.

Przede wszystkim wiec zauwazylismy wszyscy, ze cos popsulo sie w jego powiekszajacej pompce. Jak juz wspomnialem przedtem, odbilo sie to w sposob widoczny na jego wzroscie: pan Kleks z kazdym dniem stawal sie odrobine mniejszy i nigdy juz nie mogl osiagnac wzrostu z dnia poprzedniego. Wprawilo go to w stan zdenerwowania, coraz bardziej byl roztargniony i zamyslal sie w chwilach najmniej stosownych. Ktoregos dnia zamyslil sie wjezdzajac po poreczy do gory i przez pare godzin siedzial na niej okrakiem pomiedzy dwoma pietrami. Innym razem, fruwajac nad stolem z polewaczka w rece, zapomnial, ze jest w powietrzu, i zadumal sie tak gleboko, ze spadl na polmisek z pieczenia barania, czego wcale nie zauwazyl.

Od pewnego czasu ubytek wzrostu pana Kleksa stal sie wprost zatrwazajacy. Alfred, ktory byl najmniejszy sposrod nas, przewyzszal go niemal o glowe.

– Zobaczycie, ze jesli tak dalej pojdzie, za miesiac w ogole nie bedzie juz pana Kleks – drwil sobie na glos Alojzy.

Musze zaznaczyc, ze to, co Alojzy wyprawial w Akademii, przechodzilo wszelkie wyobrazenie. Po awanturze z bajkami nikt juz nie mogl sobie z nim poradzic, a pan Kleks puszczal mu plazem wszystkie wybryki.

Alojzy wstawal, kiedy chcial, opuszczal wyklady, na sennych lusterkach malowal karykatury pana Kleksa, bez pytania wchodzil do kuchni i wrzucal do garnkow zaby i pajaki, podziurawil igla baloniki pana Kleksa i wszystkim nam nieustannie dokuczal. Nienawidzilismy go i doznawalismy uczucia ulgi, gdy Alojzy zasypial albo wychodzil do parku.

Pan Kleks na wszystko mu pozwalal, tak jak gdyby sie bal. Malo tego – w miare jak wzrastalo zuchwalstwo Alojzego, slabla wladza i powaga pana Kleksa. Coraz czesciej zaniedbywal kuchnie i zapominal o naszych obiadach, nie dbal zupelnie o swoje piegi, a nawet przestal zazywac pigulki na porost wlosow, wskutek czego calkiem niemal wylysial i stracil zarost na twarzy.

Ale dziwna przemiana dotknela nie tylko samego Kleksa. Rowniez gmach Akademii skurczyl sie nieco, pokoje zrobily sie nizsze, meble i sprzety zmniejszyly sie, a lozka staly sie krotsze. Park, ktory dotad przypominal rozlegla puszcze, zmalal i przerzedzil sie, a potezne deby i buki przeistoczyly sie w male i niepozorne drzewa.

Przemiana ta odbywala sie oczywiscie stopniowo i bardzo powolnie, jednak po miesiacu stala sie juz tak widoczna, ze wszyscy odczuwalismy smutek i lek.

Jeden tylko Alojzy nie tracil animuszu, spiewal na caly glos, gwizdal, trzaskal drzwiami, wybijal kamieniami kolorowe szyby, draznil Mateusza i chwilami stawal sie nie do zniesienia.

Pan Kleks przygladal mu sie w milczeniu, drapal sie z zaklopotaniem w lysine i co pewien czas usypial zapominajac nieraz po przebudzeniu napic sie zielonego plynu.

Zrozumielismy, ze zbliza sie koniec naszej Akademii.

W Wigilie Bozego Narodzenia pan Kleks zebral nas wszystkich w sali szkolnej i rzekl do nas ze smutkiem w glosie:

– Drodzy moi chlopcy, nie mogliscie nie zauwazyc tego, co dzieje sie dookola was. Widzicie, jak od pewnego czasu zmalalem. Mowiac do was, musze stac, azebyscie mnie mogli widziec zza katedry. Wszystko, co was otacza, zmniejsza sie i maleje. Rozumiecie chyba sami, jaka jest tego przyczyna. Ot, po prostu i zwyczajnie bajka o mojej Akademii dobiega konca. Badzcie przygotowani na to, ze Akademia ta w ogole przestanie istniec, a i ze mnie prawie nic nie pozostanie. Przykro mi bedzie rozstac sie z wami. Spedzilismy wspolnie caly rok, bylo nam wesolo i przyjemnie, ale przeciez wszystko musi miec swoj koniec.

– A co z nami sie stanie, panie profesorze? – zawolal Anastazy tlumiac placz.

Pan Kleks spojrzal nan z rozczuleniem i rzekl:

– Moj Anastazy, kazdy z was ma swoj dom, do ktorego wroci. W kazdym razie pamietaj o jednym: dzis w o polnocy obowiazkowo otworz brame, po czym klucz wrzuc do stawu. Znajdziesz przy brzegu przereble, ktora specjalnie w tym celu wyrabalem w lodzie. Na tym zakonczy sie wlasnie bajka o Akademii pana Kleksa.

Wszystkim nam zrobilo sie niezmiernie smutno. Otoczylismy Pana Kleksa i calowalismy go po rekach, ktore staly sie juz tak male, jak rece dziecka.

Pan Kleks obejmowal nas serdecznie, potrzasal swoja lysa glowka i nieznacznie ocieral lzy z oczu.

Byla to bardzo wzruszajaca scena, ktora przez cale zycie zachowalem w pamieci.

Tymczasem nadszedl wieczor. Za oknami padal snieg i pelno platkow snieznych migotalo na szybach.

Pan Kleks otworzyl lufcik, spojrzal w niebo i rzekl do nas z lagodnym usmiechem:

– No, dosyc, chlopcy, przestancie sie rozrzewniac! Przygotowalem dla was niespodzianke wigilijna, chodzcie ze mna na gore.

Pan Kleks lekko jak piorko wsliznal sie po poreczy, my zas podazylismy za nim przeskakujac po kilka schodow na raz. Gdy zebralismy sie juz wszyscy na drugim pietrze, pan Kleks wyjal pek kluczy i otworzyl nimi drzwi od pokojow, ktore dotad stale byly pozamykane. Mrok jednak zapadl tak szybko, ze nic nie moglismy w ciemnosciach rozpoznac.

Pan Kleks wyjal tajemniczo z ogniotrwalej kieszonki plomyk swiecy i wszedl do jednego z pokojow.

Po chwili pojawily sie w glebi swiatelka i niebawem rozlala sie dookola niezwykla jasnosc. Bylismy olsnieni. Posrodku ogromnej sali stala wspaniala choinka, rozswietlona setkami plonacych swieczek i przepysznie ubrana slicznymi zabawkami, lancuchami, zlotymi i srebrnymi nicmi, platkami szklanego sniegu i mnostwem najrozmaitszych ozdob. Choinke otaczaly pieknie nakryte stoly, uginajace sie pod ciezarem polmiskow, salaterek i waz.

W uroczystym nastroju zasiedlismy do wieczerzy.

Rozgladajac sie wkolo, spostrzeglem, ze bylismy w tej samej sali, w ktorej poprzednio miescil sie szpital chorych sprzetow. Rozpoznalem tez wiekszosc otaczajacych mnie mebli. Byly to stoly, krzesla, stoliki, zegary, ktore jeszcze niedawno przypominaly stare rupiecie, teraz zas, wyleczone przez pana Kleksa, lsnily, polyskiwaly swiezutka politura i wygladaly jak nowe.

Pan Kleks wbrew dotychczasowym zwyczajom siedzial wsrod nas i zajadal z apetytem przerozne gatunki ryb pietrzacych sie na polmiskach.

Po wieczerzy zebralismy sie wszyscy dookola choinki, gdyz pan Kleks przygotowal dla nas gwiazdkowe podarunki, ktore nam rozdawal niczym swiety Mikolaj.

Gdy przyszla kolej na Alojzego, okazalo sie, ze nie ma go posrod nas, i nagle stwierdzilismy, ze nie bylo go rowniez podczas wieczerzy.

Pan Kleks zaniepokoil sie bardzo.

– Gdziez jest Alojzy? Co sie z nim stalo? Mateuszu, lec czym predzej i szukaj Alojzego.

Anatol przerazony zerwal sie z krzesla.

– Panie profesorze – zawolal – ja wiem, gdzie on jest! Prosilem go i blagalem, zeby tego nie robil. Nie chcial mnie usluchac.

Pan Kleks podbiegl do Anatola i, blady jak plotno, wpil sie palcami w jego ramie:

– Mow! Mow! Gdzie jest Alojzy?!

– Alojzy jest w sekretach pana profesora – wyszeptal Anatol drzacym glosem i bez sil opadl na krzeslo.

Spojrzalem odruchowo na sufit. Z gory wyraznie dobiegaly odglosy czyichs krokow.

Pan Kleks jednym susem znalazl sie przy oknie, otworzyl lufcik i wyplynal na zewnatrz.

Zrozumielismy, ze stala sie rzecz straszna. Zaden z nas nie osmielilby sie nigdy wedrzec do sekretow pana Kleksa. Wiedzielismy, ze za cos podobnego grozilo, poza innymi karami, wypedzenie z Akademii. Zreszta zbyt szanowalismy pana Kleksa, aby ktorykolwiek z nas odwazyl sie przekroczyc jego surowy zakaz. Na to mogl sobie pozwolic tylko Alojzy, ta znienawidzona przez wszystkich, zuchwala, zarozumiala i przemadrzala lalka.

W ogromnym napieciu oczekiwalismy dalszego rozwoju wypadkow.

Gdy tak trwalismy pelni niepokoju, rozmawiajac szeptem miedzy soba, nagle drzwi otworzyly sie i do sali wpadl Alojzy, caly wysmarowany sadza, niosac w dloniach niewielka hebanowa szkatulke.

– Mam sekrety pana Kleksa! – zawolal zdyszany. – Zaraz je obejrzymy! Patrzcie, oto sa sekrety, cha-cha-cha!

Z tymi slowy postawil szkatulke na stole, otworzyl ja wytrychem i wysypal z niej kilkanascie porcelanowych tabliczek, zapisanych drobnym chinskim pismem.

Nie rozumielismy, co to znaczy. Nikt z nas nie znal chinskiego. Bylismy oszolomieni niezwyklym wygladem Alojzego i jego zuchwalstwem.

– Ja jeden tu czytam po chinsku! – wolal Alojzy. – Ja jeden potrafie odkryc sekrety pana Kleksa. Dowiemy sie wreszcie, kim jest ten napuszony dziwak! Cha-cha-cha!

Naraz w otworze lufcika ukazala sie blada, wykrzywiona twarz pana Kleksa. Kiedy wplynal do sali, byl o polowe mniejszy niz przedtem. Mial po prostu wzrost piecioletniego chlopca.

Alojzy widzac, ze nie zdazy odczytac tajemniczych chinskich tabliczek, zmiotl je jednym zamachem reki ze stolu na podloge i poczal je deptac z calych sil obcasami, az potlukl je i starl na drobny proszek.

Nikt nie zdazyl mu przeszkodzic w tym dziele zniszczenia.

– Zniszczyles moje sekrety, Alojzy – rzekl pan Kleks glosem spokojnym, lecz surowym. – Wobec tego ja zniszcze ciebie. Jestes dzielem moich rak i z rak moich zginiesz.

Po tych slowach wlozyl do ucha powiekszajaca pompke, nacisnal ja parokrotnie, polknal kilka pigulek na porost wlosow i po chwili stal sie dawnym, wspanialym panem Kleksem.

Brawura i zuchwalstwo Alojzego znikly bez sladu.

Pan Kleks wyjal z jednej z szaf duza skorzana walizke, otworzyl ja i postawil na stole. Nastepnie zblizyl sie do Alojzego i nie mowiac ani slowa, posadzil go na stole obok walizki. Przygotowaniom tym przypatrywalismy sie z zapartym oddechem. Po chwili pan Kleks objal dlonia prawe ramie Alojzego, odsrubowal je i bezwladna zupelnie reke wlozyl do walizki. W podobny sposob odkrecil rowniez druga reke oraz nogi i wrzucil na dno walizki. Na stole pozostal jedynie kadlub z glowa.