Akademia Pana Kleksa, стр. 13

FABRYKA DZIUR I DZIUREK

Mialem zamiar opisac dokladnie przebieg jednego dnia w Akademii pana Kleksa. Opowiedzialem wiec wszystko, co sie dzieje od chwili naszego przebudzenia az do poludnia. Opisalem lekcje kleksografii, przedzenia liter, odmalowalem kuchnie pana Kleksa, opowiedzialem o poszukiwaniu skarbow i o moich przygodach w psim raju. Od wielu dni spedzam caly wolny czas nad tym pamietnikiem, a mimo to dobrnalem dopiero do momentu, gdy o godzinie czwartej pan Kleks kazal wszystkim nam zebrac sie przy bramie i rzekl:

– Zaprowadze was dzisiaj na zwiedzenie najciekawszej fabryki na swiecie. Ujrzycie najwspanialsze urzadzenia i maszyny, przy ktorych pracuje dwanascie tysiecy majstrow i robotnikow. Moj przyjaciel, inzynier Kopec, jest kierownikiem tej fabryki i obiecal oprowadzic nas po wszystkich halach fabrycznych, abysmy mogli przyjrzec sie pracy ludzi i maszyn. Bedzie to bardzo pouczajaca wycieczka. Prosze ustawic sie w czworki. Idziemy.

Anastazy otworzyl brame i ruszylismy w kierunku srodmiescia.

Na placu Czterech Wiatrow wsiedlismy do tramwaju, ktory mial zawiesc nas do fabryki. Poniewaz dla wszystkich nie wystarczylo miejsca, pan Kleks przy pomocy swojej powiekszajacej pompki rozszerzyl tramwaj o szesc brakujacych siedzen, dzieki czemu jechalismy bardzo wygodnie. Droga poczatkowo prowadzila przez miasto, po pewnym zas czasie wydostalismy sie na brzeg rzeki i niebawem wjechalismy na samograjacy most. Jak nam objasnil pan Kleks, ciezar tramwaju wprawil w ruch maszynerie mostu, dzieki czemu z ukrytych w nim trabek poplynely dzwieki marsza olowianych zolnierzy. Po drugiej stronie rzeki rozrzucone bylo malownicze, schludne miasteczko. Byly to domki robotnikow zatrudnionych w fabryce. Sama fabryka ukazala sie naszym oczom za zakretem, gdzie znajdowal sie koncowy przystanek tramwajowy. Od tego miejsca prowadzily do fabryki ruchome chodniki. Czulismy sie na nich zupelnie jak w lunaparku, gdyz nieprzywykli do takiego srodka komunikacji, nie moglismy utrzymac rownowagi i wywracalismy sie co chwila na ziemie.

Przeciwleglym chodnikiem zblizal sie na nasze spotkanie inzynier Kopec.

Byl to wysoki, chudy, siwy pan z rozwianym wlosem i kozia brodka. Stal na cienkich, dlugich nogach i wymachiwal cienkimi, dlugimi rekami. Przypominal mi bardzo stracha na wroble w podeszlym wieku.

Jednym susem przeskoczyl na nasz chodnik, objal serdecznie pana Kleksa i pocalowal go w obydwa policzki.

dwudziestu czterech – rzekl pan Kleks.

– Aga, ak! – rozlegl sie glos Mateusza z tylnej kieszeni pana Kleksa.

– A to jest moj ulubiony szpak Mateusz – dodal pan Kleks wyjmujac go z kieszeni.

Pan Bogumil Kopec przyjrzal sie nam uwaznie, poglaskal Mateusza i rzekl bawiac sie koncem swojej brodki:

– Wielki to dla mnie zaszczyt powitac cie, moj Ambrozy. Bardzo tez chetnie oprowadze twych uczniow po mojej fabryce dziur i dziurek. Tylko pamietajcie, chlopcy – zwrocil sie do nas – w fabryce nie wolno niczego dotykac.

Po tych slowach owinal lewa noge dookola prawej, palce obu rak pozaplatal jak dwa warkoczyki i plynal na czele naszej gromadki na ruchomym chodniku w kierunku fabryki, do ktorej przyblizalismy sie z zawrotna szybkoscia.

Fabryka skladala sie z dwunastu olbrzymich budynkow o przezroczystych murach i oszklonych dachach. Z daleka juz mozna bylo rozpoznac potezne kola maszyn, ktorych stukot donosnym echem rozlegal sie po calej okolicy.

Gdy weszlismy do pierwszej hali, o malo nas nie oslepily snopy roznokolorowych iskier, tryskajacych z pasow transmisyjnych, elektrycznych swidrow i tokarek.

Maszyny staly dlugimi szeregami w kilka rzedow, inne zawieszone byly na linach i dzwigach, przy wszystkich zas uwijaly sie tlumy robotnikow ubranych w skorzane fartuchy i helmy o czarnych szklach.

Praca wrzala, a loskot maszyn i narzedzi zagluszal slowa inzyniera Kopcia, ktory tlumaczyl cos i objasnial piskliwym glosem.

Zdolalem doslyszec jedynie tyle, ze w hali tej wyrabiane sa dziurki od kluczy, dziurki w nosie i dziurki w uszach, jak rowniez inne jeszcze dziurki mniejszego kalibru.

Przygladalismy sie z ogromnym zainteresowaniem pracy maszyny i podziwialismy niezwykla wprawe tokarzy, ktorzy za jednym obrotem kola otrzymywali dziesiec do dwunastu przeslicznie wykonczonych dziurek.

Gotowe wyroby wrzucali do malych wagonikow, a po napelnieniu chwytaly je specjalne ruchome dzwigi i przenosily do skladu w sasiednim gmachu.

Pan Kleks zblizyl sie do jednego z wagonikow, wyjal z nosa obie zuzyte swoje dziurki, wybral sobie dwie nowe, dopiero co utoczone, i wlozyl je do nosa na miejsce starych. Wygladaly slicznie, polyskiwaly polerowanymi brzegami i widzielismy, z jaka przyjemnoscia pan Kleks raz po raz wyciera nos.

Pamietajac o zakazie inzyniera Kopcia musielismy nieustannie pilnowac Alfreda, gdyz mial ogromna sklonnosc do dlubania w nosie i co chwila odruchowo wyciagal palec, aby podlubac nim w dziurkach obrabianych przez tokarzy.

W nastepnych halach fabrycznych wyrabiane byly dziury i dziurki wiekszych rozmiarow, a wiec dziury na lokciach, dziury w moscie, a nawet dziury w niebie. Te ostatnie byly szczegolnie duze i maszyny, na ktorych je toczono, wystawaly wysoko ponad dach fabryki, a robotnicy pracujacy przy nich musieli. wspinac sie po olbrzymich rusztowaniach.

Dziury na lokciach i na kolanach mialy przeslicznie strzepione brzegi i wymagaly szczegolnej starannosci robotnikow. Pan Kopec pokazal nam rozne pomyslowe rysunki i wzory, podlug ktorych mlodzi inzynierowie wycinali formy sluzace do wyrobu tych dziur.

W jednym z pawilonow fabrycznych miescila sie sortownia, gdzie mnostwo doswiadczonych majstrow zajetych bylo kontrola, pomiarami i sprawdzaniem gotowych juz dziur i dziurek. Popekane, zle wypolerowane, wygiete i uszkodzone dziurki wrzucano do duzych kotlow, gdzie przetapiano je ponownie.

W ostatniej hali miescila sie pakownia. Tam specjalne robotnice wazyly dziury i dziurki na duzych wagach i pakowaly je do piecio- i dziesieciokilowych skrzynek.

Inzynier Kopec podarowal nam dwie skrzynki dziurek do obwarzankow.

Po powrocie do Akademii pan Kleks upiekl duzo slodkiego waniliowego ciasta i z dziurek tych narobil dla nas mnostwo znakomitych obwarzankow, ktorymi zajadalismy sie przez caly wieczor.

Bylismy wszyscy zachwyceni urzadzeniem fabryki, nie moglismy wprost oderwac oczu od elektrycznych swidrow rozpalonych do czerwonosci, od tokarek i wszelkiego rodzaju narzedzi, ktorych nazw nie znalismy wcale.

Gdy opuscilismy fabryke, bylo juz prawie ciemno. Z oddali widzielismy przez szklane mury fontanny iskier niebieskich, zielonych i czerwonych, ktore oswietlaly cala okolice jak fajerwerki.

– Z tych iskier mozna by przyrzadzac doskonale kolorowe potrawy – zauwazyl pan Kleks.

Inzynier Kopec towarzyszyl nam az do przystanku tramwajowego, opowiadajac przerozne historie ze swego zycia.

Okazalo sie, ze w chwilach wolnych od zajec w fabryce inzynier wystepuje w cyrku jako linoskoczek, aby nie wyjsc z wprawy w owijaniu jednej nogi dookola drugiej.

Gdy znalezlismy sie przy koncu ruchomego chodnika, tramwaj stal juz na przystanku i cierpliwie czekal. Byl to woz wyleczony swego czasu przez pana Kleksa, dlatego na nasz widok zazgrzytal z radosci kolami i nie chcial bez nas ruszyc z miejsca.

Inzynier Kopec pozegnal sie z nami bardzo serdecznie, niektorych z nas polaskotal swoja kozia brodka, po czym chwile jeszcze rozmawial z panem Kleksem w jakims nieznanym jezyku, zdaje sie, ze po chinsku, gdyz jedyny wyraz, ktory zrozumialem, bylo to nazwisko doktora Paj-Chi-Wo.

Wreszcie wsiedlismy do tramwaju, ktory niezwlocznie ruszyl. Pan Kleks, pragnac uniknac scisku, pozostal na zewnatrz i szybowal obok w powietrzu.

Przez jakis czas jeszcze widzielismy stojacego na przystanku inzyniera Kopcia. Pozaplatal palce obu rak w warkoczyki i machal nimi z daleka na pozegnanie. W ciemnosciach wieczoru, na tle luny bijacej od fabryki, dluga jego postac siegala az pod samo niebo.

Dopiero gdy tramwaj skrecil w ulice Niezapominajek, stracilismy inzyniera Kopcia z oczu. Niebawem wjechalismy na samograjacy most, ktory tym razem odegral na trabkach marsz muchomorow.

Pan Kleks, chcac widocznie wyprobowac swoje nowe dziurki w nosie, wtorowal mostowi nucac melodie przez nos.

Gdy dojechalismy do placu Czterech Wiatrow, bylo juz zupelnie ciemno, dlatego tez pan Kleks rozdal nam plomyki swiec, ktore przechowywal w kieszonce od kamizelki, i w ten sposob dotarlismy wreszcie poznym wieczorem do naszej Akademii.

W domu czekala nas przykra niespodzianka.

Wszystkie pokoje, sale, pomieszczenia i przejscia opanowane byly przez muchy.

Nieznosne te owady, korzystajac z nieobecnosci domownikow, wdarly sie przez otwarte okna do wnetrza domu, obsiadly wszystkie przedmioty i sprzety, niezliczonymi rojami unosily sie i brzeczaly w powietrzu i z cala wlasciwa im natarczywoscia rzucily sie na nas. Wdzieraly sie do ust i nosow, wpadaly do oczu, kotlowaly sie we wlosach, klebily sie czarnym rojowiskiem pod sufitami, w katach, na piecach i pod stolami. Na to, by przejsc z pokoju do pokoju, trzeba bylo zamykac oczy, wstrzymywac oddech i opedzac sie od nich obiema rekami. Nigdy dotad nie widywalem takiego najscia much.

Lecialy w bojowym szyku, jak wielkie eskadry samolotow, formowaly sie w klucze, w czworoboki, w pulki i nacieraly z brzekiem przypominajacym odglos wojennych trab. Wodzowie wyrozniali sie rozmiarami skrzydel, wojowniczoscia i odwaga. Bolesne uklucia, zadawane mi przez te kasliwa nawale, wskazywaly na to, ze walka prowadzona jest na smierc i zycie. W pewnej chwili do pokoju, przez ktory usilowalem przebiec, wleciala z glosnym brzekiem krolowa much, szybkim bzyknieciem wydala kilka krotkich rozkazow swoim wodzom, wbila mi zadlo w nos i pomknela na inne pole walki.

Swiatlo lamp nie moglo przedrzec sie przez te czarna, wirujaca w powietrzu chmure. Chodzilismy po omacku, depczac i zabijajac cale chmary obsiadajacych nas zewszad much, ale wcale ich przez to nie ubywalo.

Nie pomoglo rowniez wymachiwanie chustkami i recznikami. Na miejsce zabitych much pojawialy sie nowe i nacieraly na nas z wiekszym jeszcze natrectwem.

Pan Kleks, ktory dotad – fruwajac po pokojach – prowadzil z muchami zacieta walke, opadl wreszcie z sil, zalozyl noge na noge i wiszac w powietrzu, zamyslal sie gleboko. Muchy w jednej chwili obsiadly go w takiej ilosci, ze nie bylo go wcale spoza nich widac.