Eldorado, стр. 63

– Do stu diablow! – zagrzmial glos H~erona tuz kolo jego ucha – czy nie jestescie w stanie pohamowac tego wariata?

Ciezki cios w glowe oszolomil Armanda. Upadl na twarz, trzymajac wciaz w rekach zelazna krate.

Silne ramiona zmusily go do puszczenia kraty. Bolesne razy spadaly na jego zesztywniale rece; czul, ze niosa go coraz dalej od drzwi, ktore chcial otworzyc za cene wlasnej krwi.

A Malgorzata slyszala to wszystko ze swej karety, gdzie byla uwieziona, jak martwe cialo Percy'ego w ciemnej kaplicy. Dochodzil ja halas i zamieszanie, slowa komendy H~erona i swist ciezkich uderzen szabla.

Szeregowiec zalozyl jej kajdany na rece, a dwoch innych trzymalo drzwi powozu. Gdy Armanda wniesiono do karety, nie mogla nawet pomoc mu i ulozyc go wygodnie. Slyszala tylko jego slabe jeki. Zatrzasnieto drzwi powozu.

– Nie pozwolcie juz zadnemu wiezniowi wyjsc z karety; przyplacilibyscie to zyciem! – krzyknal ostro H~eron.

– Czy klucz obraca sie w zamku?

– Tak, obywatelu.

– Wszystko w porzadku?

– Tak. Wiezien jeczy.

– Niech jeczy.

– Co zrobic z pustym powozem? Konie odprzezone.

– Niech tu zostanie. Obywatel Chauvelin bedzie go jutro potrzebowal.

– Armandzie – szepnela Malgorzata – widziales Percy'ego?

– Bylo zanadto ciemno – odparl Armand slabym glosem, ale gdy kladli go na ziemi, jeczal. Moj Boze!…

– Cicho, kochanie – rzekla. – Nie mozemy nic wiecej uczynic, tylko umrzec, jak on zyl, odwaznie i z usmiechem na ustach.

– Numer 35 jest ranny, obywatelu – odezwal sie jeden z zolnierzy.

– Zostaw go tu ze straza – brzmiala krotka odpowiedz H~erona.

– Ilu z was jedzie ze mna? – spytal ten sam glos.

– Tylko dwoch, obywatelu, skoro cala jedna sekcja pozostaje przy kaplicy.

– Dwoch mi wystarczy, pieciu musi zostac przy Angliku. – Tu drapiezny smiech H~erona odbil sie od kamiennej sciany kaplicy. – A teraz niech jeden z was siada do karety, a drugi niech prowadzi konie przy pysku. Pamietaj, kapralu Cassard, ze ty i twoi ludzie, pozostajacy tu na strazy, odpowiadac bedziecie przed calym narodem za Anglika.

Otworzono znow karete i jeden zolnierz siadl naprzeciwko Malgorzaty i Armanda. H~eron wdrapal sie na koziol i ujal cugle.

Resory zazgrzytaly i powoz z wolna ruszyl. Kola zapadly sie gleboko w miekki kobierzec zeschlych lisci.

Malgorzata oparla bezwladne cialo Armanda o swe ramie.

– Czy cierpisz bardzo, drogi? – zapytala miekko.

Nic nie odpowiedzial; myslala, ze zemdlal. Tak bylo lepiej, przynajmniej ostatnie ciezkie godziny mina mu w nieswiadomosci. Powoz poruszal sie teraz swobodniej, a zolnierz, prowadzacy konie za uzde, szedl dobrym krokiem.

Malgorzata pragnela bardzo spojrzec w tyl ku ciemnej kaplicy, ktorej zimne, okrutne mury pochlonely wszystko, co kochala na swiecie.

Ale rece miala skrepowane kajdanami, ktore wrzynaly sie w jej cialo przy najmniejszym ruchu. Nie mogla nawet wychylic sie z okna. Las ucichl, wiatr przestal hulac po pustych polach, dzikie zwierzeta i nocne ptaki ulozyly sie do snu. A kola powozu toczyly sie, skrzypiac na swych osiach, unoszac je wciaz dalej i dalej od czlowieka zamknietego w kaplicy Grobu.

Rozdzial XIV. Wschodzacy ksiezyc

Armand otrzasnal sie z omdlenia i teraz brat i siostra siedzieli przytuleni do siebie ramie przy ramieniu. Uczucie, ze sa tak blisko jedno drugiego, bylo jedyna osloda w tej ciezkiej krzyzowej drodze.

Zdawalo im sie, ze jada bez konca, wiecznosc cala. Raz tylko zatrzymano sie na chwile na rozkaz H~erona, aby zolnierz, idacy przy koniach, wdrapal sie na koziol. Po chwili przerazliwy krzyk rozdarl powietrze i konie puszczono cwalem; ten krzyk powtorzyl sie jeszcze kilkakrotnie, coraz slabiej, jakby ginac w oddali.

Zolnierz, ktory siedzial w karecie naprzeciwko wiezniow, zerwal sie, jakby obudzony ze snu i wychylil glowe z okna.

– Czy slyszales, obywatelu? – spytal H~erona.

Ale odpowiedzialo mu tylko przeklenstwo i ostry rozkaz, by uwazal na wiezniow zamiast patrzec przez okno.

– Czy slyszalas? – zwrocil sie z tym samym zapytaniem do Malgorzaty, cofajac sie spiesznie w glab powozu.

– Tak. Co to moglo byc? – szepnela.

– Niebezpiecznie jechac w tak ciemna noc – mruknal.

Po tej uwadze wzruszyl obojetnie ramionami ze stoicyzmem wrodzonym ludziom jego sfery.

– Powinni bysmy juz dawno opuscic las – zauwazyl po chwili. – Droga wydawala mi sie przedtem o wiele krotsza.

Nagle cos zazgrzytalo w osiach i resorach, powoz nachylil sie silnie na jedna strone i stanal na miejscu. Klnac przerazliwie, obywatel agent zeskoczyl z kozla.

Otworzyl gwaltownie drzwi karety:

– Obywatelu zolnierzu, predko, spiesz sie! Inaczej jeden z koni padnie.

Zolnierz zerwal sie na rowne nogi, bo niebezpiecznie bylo ociagac sie, gdy H~eron rozkazywal. Byl rozespany i zesztywnialy z zimna i dalekiej jazdy; aby przyspieszyc jego ruchy, uchwycono go za ramie i wyrzucono z powozu.

Zatrzasnieto drzwi. Prawie rownoczesnie rozlegl sie znow przerazliwy, rozdzierajacy jek. Malgorzata wtulila sie w glab karety, aby nie slyszec tych ohydnych krzykow i troskliwie przygarnela do piersi zbolala glowe Armanda. Teraz wszystkie glosy ucichly i zapadlo glebokie milczenie, tak gluche, ze sama przyroda zdawala sie nadsluchiwac; tylko cichy oddech Armanda, dochodzil do uszu Malgorzaty.

Okno po jej stronie bylo otwarte, wiec zwrocila sie ku niemu, by wchlonac nieco swiezego, ozywczego powietrza. Uczula jakby zapach morza.

Nie bylo juz ciemno i otwarty krajobraz roztaczal sie do samego niebosklonu. Niewyrazne, blade swiatlo potegowalo sie na niebie, a wiatr pedzil klebiace sie chmury prosto ku niemu.

Malgorzata spojrzala w gore z uczuciem wdziecznosci. O, jakze byly pozadane te blade promienie po tylugodzinnych nieprzejrzanych ciemnosciach! Spogladala z zajeciem na ciezkie zlotawe chmury, ktore rozdzielajac sie i laczac jak welony niewidocznych, olbrzymich tancerek, odslonily w koncu wschodzacy zloty ksiezyc, tajemniczo wynurzajacy sie z bezbrzeznego horyzontu.

Blade swiatlo rozlalo sie po szerokim krajobrazie w dyskretne tony zoltoniebieskie. Tu i tam rzadko stojace drzewa z nachylonymi od wiatru koronami zdradzaly bliskosc morza.

Malgorzata patrzyla na krajobraz, ktory wschodzacy ksiezyc tak nagle odslonil, nie zdajac sobie sprawy z tego, co widziala. Ksiezyc wstal po jej prawej stronie – tam byl wschod. Powoz kierowal sie na polnoc, a Cr~ecy lezalo przeciez na poludnie…

W oddali zegar koscielny wydzwonil z wolna pozna godzine…

Nagle wytezyla sluch: czyjes kroki zblizaly sie po miekkim lesnym kobiercu…

Wiatr umilkl, ucichly nocne ptaki. Serce Malgorzaty bilo tak gwaltownie, ze az wstrzasalo cala jej postacia i mgla zaszly jej oczy. Ale pomimo stanu odretwienia uslyszala otwierajace sie drzwi karety. Owionelo ja czyste morskie powietrze i ktos zlozyl na jej reku goracy pocalunek. Byla pewna, ze umarla i ze Bog w swym nieskonczonym milosierdziu otworzyl przed nia bramy niebios.

– Najdrozszy… – jeknela.

Silne rece zdjely jej kajdany z rak.

– Lepiej tak, czyz nie? – odezwal sie jedrny glos. – A teraz zajmijmy sie biednym Armandem.

Byla z pewnoscia w niebie, gdyz jakze swiat zgotowac jej mogl podobna radosc?

– Percy! – zawolal Armand slabym glosem.

– Cicho, kochanie – szepnela Malgorzata – jestesmy w niebie, ty i ja…

Na to wesoly smiech rozbudzil echa wsrod ciszy nocnej:

– W niebie? Alez kochanie. – W glosie Percy'ego bylo tyle wesolosci i humoru. – Jezeli Bog da, bedziemy w Le Portel przed switem.

Wtedy zmuszona byla uwierzyc. Wyciagnela rece, szukajac go, gdyz bylo ciemno w powozie i wyczula jego szerokie ramiona nachylone nad Armandem, uwalniajace go z kajdan.

– Nie ruszaj swymi dlonmi brudnego ubrania tego lotra – rzekl wesolo. – Wielki Boze! Mialem je na sobie przez cale dwie godziny. Mam wrazenie, ze brod przeniknal mnie do kosci.