Eldorado, стр. 61

Ale ona odparla z moca:

– Nie ma sposobu, Armandzie, a jezeli jest, to tylko w reku Boga.

Rozdzial XII. Obcy w parku

Tymczasem Chauvelin ze swa eskorta odlaczyl sie od towarzyszy. Tupot kopyt konskich na miekkim gruncie stawal sie coraz slabszy, a gdy jezdzcy skrecili w las umilkl zupelnie.

H~eron wydal rozkaz swemu woznicy, by jechal przodem. Gdy kareta glownego agenta mijala powoz Malgorzaty i Armanda, glowa H~erona w wysokim kapeluszu i brudnym bandazu wychylila sie znowu. Zwrocil sie z chichotem do Malgorzaty:

– Zmow wszystkie znane ci modlitwy, obywatelko, aby moj przyjaciel Chauvelin znalazl Kapeta w palacu, w przeciwnym razie nie zobaczysz jutro wschodzacego slonca. Albo – albo, wiesz o tym.

Probowala nie patrzec na niego, gdyz sam widok tej chudej twarzy, grubych warg i wstretnego bandaza, kryjacego jedno oko, przejmowal ja obrzydzeniem. Usilowala nie slyszec jego szatanskiego smiechu.

Sila rzeczy i on musial odczuwac wielki niepokoj. Co prawda dotad wszystko szlo dobrze, i nie wygladalo na to, by wiezien ich zwodzil. Ale wraz z ciemnoscia przyszla rozstrzygajaca godzina. Tajemnicza glebia lasu, pelna dzikich odglosow i naglych blyskow upiornych swiatel, niepokoila nerwy H~erona, ktory mial uszy przepelnione krzykami niewinnych ofiar swej wlasnej ambicji i slepiej nienawisci.

Wydal ludziom ostre rozkazy, by otoczyli zwartym kolem powozy i krzyknal:

– Naprzod!

Malgorzata wytezala oczy i sluchala. Zdawalo sie jej, ze dochodzi ja slaby odglos kopyt koni Chauvelina i jego strazy, zaglebiajacych sie coraz dalej w las.

Kareta H~erona jechala teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwal sie powolnym krokiem wsrod zwiekszajacych sie wciaz ciemnosci i coraz grozniejszych pomrukow puszczy.

Przemeczona Malgorzata wsunela sie w glab karety i zamknela oczy, trzymajac w swej rece dlon Armanda. Czas i odleglosc przestaly istniec dla niej, tylko smierc, pani wszechwladna, pozostala; szla przodem z kosa na obnazonym z ciala ramieniu, przywolujac ich straszna trupia reka.

Zatrzymano sie znowu. Kola zgrzytnely i konie stanely deba pod naglym sciagnieciem cugli.

– Co sie znowu stalo? – dal sie slyszec ochryply glos H~erona.

– Jest tak ciemno, obywatelu – brzmiala odpowiedz – ze woznicy nie widza nawet uszu konskich; pytaja sie, czy moga zapalic latarnie i prowadzic konie za uzdy.

– Moga prowadzic konie – odparl H~eron szorstko – ale nie chce zadnych latarni. Nie wiemy, czy kto nie czatuje na nas poza drzewami, by przedziurawic kulka glowe mnie lub tobie, sierzancie. Nie trzeba robic z siebie celu, nieprawdaz? Pozwol woznicom prowadzic konie przy pysku, a i zolnierze, ktorzy maja biale wierzchowce, niech zsiada z siodla i ida przodem. Moze biale konie poprowadza nas w tych przekletych ciemnosciach.

A gdy robiono przygotowania, by wypelnic jego rozkaz, zapytal:

– Czy daleko jeszcze do kaplicy?

– Nie moze juz byc daleko, obywatelu. Caly bor nie ma wiecej jak piec mil, a juz zrobilismy dwie od czasu, gdy wjechalismy w las.

– Cicho! – zawolal nagle H~eron. – Co to jest? Czy nie slyszycie?

Wszyscy umilkli, ale konie byly niespokojne; gryzly wedzidla, grzebaly nogami i rzucaly glowami niecierpliwie. Nadsluchujacym zdawalo sie, ze slysza brzeczenie uzd, tupot po rozmoklej drodze, parskanie koni i oddech ludzki daleko pomiedzy drzewami.

– To obywatel Chauvelin i jego ludzie – zauwazyl sierzant.

– Cicho! Chce sluchac! – padl krotki rozkaz.

I znow wszyscy wytezyli sluch. Ludzie nie smieli nawet oddychac i sciskali wedzidla, by uspokoic konie. Doszlo ich znow slabe echo tupotu konskiego.

– Tak, to Chauvelin – szepnal H~eron, niezupelnie przekonany o tym, co twierdzil – myslalem, ze dojezdza juz do palacu o tej porze.

– Moze jedzie stepa… jest bardzo ciemno, obywatelu H~eronie – rzekl sierzant.

– W takim razie naprzod! Im predzej sie z nim polaczymy, tym lepiej.

I caly pochod ruszyl znow w droge.

W glebi karety Armand i Malgorzata scisneli sie za rece.

– To de Batz ze swymi przyjaciolmi – szepnela cicho.

– De Batz? – spytal przerazony, a nie rozumiejac, czemu mowila nagle o de Batzu, pomyslal ze zgroza, ze przeczucie sie spelnilo, i ze postradala zmysly.

– Tak, de Batz – odparla. – Percy poslal mu przeze mnie list, proszac go, by spotkal sie tutaj z nami. Nie oszalalam, Armandzie – dodala spokojnie. – Sir Andrew zaniosl list Percy'ego de Batzowi w dzien naszego wyjazdu z Paryza.

– Wielki Boze! – krzyknal Armand, otaczajac ja ramionami. – Jezeli Chauvelin i jego eskorta zostana zaatakowani, to…

– Tak – dodala – jezeli de Batz zaatakuje Chauvelina i bronic mu bedzie wstepu do palacu, zastrzela nas, Armandzie, a Percy…

– Ale czy delfin znajduje sie w palacu d'Ourde?

– Podobno go tam nie ma.

– Czemu zatem Percy prosil o pomoc de Batza?

– Nie wiem – szepnela bezradnie. – Gdy pisal ten list, nie mogl zgadnac, ze sluzyc bedziemy za zakladnikow. Spodziewal sie moze, ze pod oslona ciemnosci i w zamieszaniu bitwy zdola uciec, ale teraz, gdy my tu jestesmy…

– Sluchaj! – przerwal Armand, chwytajac ja nagle za ramie.

– Stoj! – rozlegl sie glos sierzanta.

Nie moglo juz byc watpliwosci. Tupot stawal sie coraz blizszy. Jakis czlowiek biegl ku nim co tchu. Przez chwile panowala gleboka cisza; nawet wiatr ucichl i deszcz przestal szumiec. Niespokojny glos H~erona przerwal chwilowy pokoj.

– A wiec, co to jest? – spytal.

– Goniec, obywatelu, biegnie z prawej strony lasu – odparl sierzant.

– Od strony palacu? Widocznie Chauvelin zostal zaatakowany i daje mi o tym znac. Sierzancie, czuwaj nad wiezniami, jesli ci zycie mile, i…

Reszta zdania uwiezla mu w gardle wskutek tak przerazliwego napadu zlosci, ze az strwozone konie przysiadly na zadach. Przez kilka minut zapanowalo wielkie zamieszanie, dopoki ludzie nie uspokoili drzacych zwierzat.

Zolnierze wypelnili rozkaz i otoczyli zwartym kolem powoz Armanda i Malgorzaty.

Jeden z ludzi szepnal:

– Agent umie przeklinac, nie ma co mowic! Udusi go kiedys furia…

Tymczasem goniec zblizal sie coraz bardziej. Zatrzymaly go straze.

– Kto idzie?

– Przyjaciel – odparl, dyszac z wyczerpania. – Gdzie obywatel H~eron?

– Tu – odpowiedziano mu zywo. – Zbliz sie.

– Latarnie, obywatelu – zaproponowal jeden z woznicow.

– Nie, nie teraz. Gdzie jestesmy, do diabla?

– Tuz kolo kaplicy, obywatelu – rzekl sierzant.

Goniec, ktorego oczy przywykly do ciemnosci, zblizyl sie do powozu.

– Brama palacu – objasnil urywanym glosem – znajduje sie tuz na prawo, obywatelu. Przeszedlem wlasnie przez nia.

– Powiedz mi – rzekl H~eron – czy to Chauvelin cie przyslal?

– Tak. Kazal mi powiedziec, ze dojechal do palacu, ale Kapeta tam nie ma.

Caly stek przeklenstw przerwal opowiadanie gonca. Ale ten ciagnal dalej:

– Obywatel Chauvelin zadzwonil do drzwi palacu, otworzyla mu stara sluzaca; dom wydawal sie calkiem nie zamieszkany, tylko…

– Tylko co? Opowiadaj dalej!

– Gdy przejezdzalismy przez park, zdawalo nam sie, ze nas sledzono. Slyszelismy za soba wyraznie tupot koni, ale nie mozna bylo nic dostrzec. A teraz, gdy bieglem z powrotem, znow slyszalem… Sa inni w parku procz nas, obywatelu – to rzecz pewna.

Urwal.

– Inni w parku? – zawolal H~eron drzacym glosem. – Czy mozesz okreslic mniej wiecej ilu ich jest?

– Nie, obywatelu, wiem tylko, ze jezdzcy wlocza sie wkolo domu. Obywatel Chauvelin wzial ze soba czterech zolnierzy do palacu, a pozostawil tamtych na czatach. Ale prosi, abys mu poslal wiecej ludzi do pomocy. Tuz kolo bramy znajduja sie zabudowania gospodarskie; tam umiesci konie na noc, a ludzie przyjda do palacu pieszo. Noc jest bardzo ciemna. Tak bedzie lepiej dla bezpieczenstwa. – Goniec mowil jeszcze, az tu w oddali las zaczal budzic sie jakby ze snu, a powiew wiatru przyniosl odglosy odmienne zupelnie od wycia dzikich zwierzat lub krzyku nocnych ptakow.