Eldorado, стр. 58

Pedzil wciaz ludzi, naklanial do pospiechu i do skracania postojow, ale Chauvelin nie sluchal jego rad, przeciwnie; pozwalal zolnierzom na dluzsze wypoczynki i odzywial ich dobrze, rozumiejac, ze niezadowolenie latwo wkrasc sie moglo do garstki zolnierzy, wystawionych na ciagla slote i wicher. Malgorzata zdawala sobie poniekad sprawe z tego wszystkiego. Byla jakby widzem dramatu, rozgrywajacego sie przed jej oczyma, a wstrzymac go nie byla w stanie. Ciezka kurtyna zapadnie niebawem po ostatnim akcie, a ona i wszyscy widzowie: Armand, Chauvelin, H~eron i zolnierze zwroca sie ku domowi, pozostawiajac glownego aktora poza kurtyna, ktora sie juz wiecej nie podniesie.

Po pierwszym postoju przy ul. sw. Anny kazano jej wsiasc do drugiego powozu, jadacego w oddaleniu piecdziesieciu metrow za pierwsza kareta. Byl rowniez otoczony kilkunastoma jezdzcami.

Armand i Chauvelin jechali razem z nia. Caly dzien siedziala milczaca, patrzac przez okno na monotonna droge i krople deszczu, splywajace po gladkiej szybie, jak bezustanne strumienie lez. W ciagu dnia zarzadzono dwa postoje: jeden w porze obiadowej, drugi po poludniu. Gdy Armand i Malgorzata wysiedli z powozu, zaprowadzono ich do zajazdu, gdzie podano im posilek. Mieli zwykle pokoj dla siebie ze straza, postawiona przy drzwiach; probowali jesc, by podtrzymac sily do konca tej okropnej podrozy.

Nocowali raz w Beauvais, a raz w Abbeville, gdzie ugoszczono ich nie najgorzej. Straz nie spuszczala ich z oka, ale byli wiezniami tylko z nazwy, bo nie zbywalo im prawie na niczym. Wieczorem czuli sie tak zmeczeni, ze z zadowoleniem ukladali sie do snu na twardych lozkach. Ale sen nie przychodzil, gdyz serca szukaly tego, ktory pochlanial wszystkie ich mysli.

Nie wiedzieli o Percy'm prawie nic. Widocznie przynoszono mu posilek do powozu, gdyz dwa razy tylko, w Beauvais i Abbeville, widzieli, jak wysiadal; ale tak byl wowczas otoczony zolnierzami, ze spostrzegli tylko jego glowe i szerokie ramiona ponad zwarta masa strazy.

Pewnego razu Malgorzata, odrzuciwszy na chwile dume i godnosc, spytala Chauvelina o meza.

– Jest wesoly i dobrej mysli, lady Blakeney – odparl drwiaco. – Ci Anglicy to dziwni ludzie. My Francuzi nie rozumiemy ich nigdy. Ich fatalizm jest prawie wschodzi. Czy uwierzysz, lady Blakeney, ze gdy go aresztowano, nie podniosl nawet palca, aby sie bronic? Myslelismy, ze bedzie walczyl do ostatka jak lew. A teraz, gdy doszedl do przekonania, ze musi sie poddac, jest zupelnie spokojny. Ilekroc zagladalem do powozu, zastawalem go zawsze pograzonego we snie.

– Ale… – rzekla z wysilkiem – czy skuty jest… w kajdanach?

– Alez nie – uspokoil ja Chauvelin. – Majac ciebie, lady Blakeney i obywatela St. Justa za towarzyszy podrozy, nie potrzebujemy sie obawiac, by „Szkarlatny Kwiat” zniknal nam sprzed oczu.

Gwaltowna odpowiedz cisnela sie juz do ust Armandowi. Goraca krew buntowala sie na sama mysl, by ten czlowiek smial w ten sposob przemawiac do jego siostry, uragajac jej mece, ale wstrzymala go niema prosba Malgorzaty. Na co przydac sie mogl protest, skoro ten nedznik, nieczuly na bol, ktory zadawal, przejety byl jedynie rzadza odwetu?

Armand zacial usta, starajac sie ujarzmic swa nature i nabyc troche owego fatalizmu, ktory, jak mowil Chauvelin, byl charakterystyczna cecha Anglikow. Usiadl przy siostrze, pragnac calym sercem podniesc ja na duchu. Ale czy jego obecnosc nie byla dla niej obelga i swietokradztwem? Mowila tak malo, nawet gdy byli sami, ze od czasu do czasu okropne przypuszczenie wkradalo sie do jego przemeczonego umyslu. Czy Malgorzata zgadla? Czy wiedziala juz, ze ten okropny kataklizm, do ktorego sie zblizali z kazdym obrotem kola, spowodowany byl zdradziecka reka jej brata?… Ta mysl dreczyla go coraz bardziej i zaczal zastanawiac sie, czy nie byloby o wiele prosciej zakonczyc to nedzne zycie. Gdy powoz wjedzie na most bez poreczy nad przepascia byloby tak latwo otworzyc drzwi karety i skoczyc w wiecznosc…

Tak latwo, lecz tak podle…

Glos Malgorzaty powrocil mu przytomnosc. Jego zycie nie nalezalo juz do niego. Nalezalo do wodza, ktorego zdradzil, do siostry, nad ktora musial teraz czuwac.

O Jance myslal malo. Odlozyl na bok to czarowne wspomnienie, jak kwiat pamiatkowy miedzy kartki minionego szczescia. Nie byl godny wyciagac reki ku czystej kobiecie od chwili, gdy ta dlon nosila na sobie znamie Kaina.

A pomimo wszystkiego Malgorzata siedziala przy nim, trzymala go za reke i razem patrzyli na blotnista droge, przysluchujac sie szumowi wiatru i turkotowi karety, jadacej na przedzie. I bylo cos beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jekach wichru w obnazonych drzewach i w tym krajobrazie blota i rozpaczy pod wiecznie olowianym niebem.

Rozdzial X. Postoj w Cr~ecy

– Nie zasypiaj, obywatelu, jestesmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.

Armand zbudzil sie. Jechali bez przerwy od Abbeville, skad wyruszyli o swicie. Kolysanie karety i plusk deszczu uspily go prawie.

Chauvelin wysiadl z powozu i podal reke Malgorzacie. Armand wyprostowal zesztywniale czlonki i pospieszyl za siostra. Wciaz ci nedzni zolnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na glowie.

Male, brudne miasteczko rozciagalo sie przed nimi. Na nierownym bruku waskich ulic glebokie kaluze odbijaly szare niebo, a dachowki domow blyszczaly w zimnym, wietrznym swietle. Oto Cr~ecy! Ostatni postoj w podrozy, jak powiedzial Chauvelin. Gromadka zatrzymala sie przed malym, jednopietrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnacej wzdluz domu.

Niski, waski pokoj przywital Armanda i Malgorzate, gdy przestapili prog. Na bielonych wapnem scianach widnialy duzymi literami nakreslone slowa: „Wolnosc, rownosc, braterstwo”. Wciaz ten sam zaduch, zapach cebuli i splesnialego sera, wciaz te same twarde, proste lawki wkolo stolu o brudnej podartej serwecie.

Malgorzata byla troche oszolomiona i zmeczona jazda. Piec godzin spedzila w zamknietej karecie, pograzona w myslach, ktorych nic nie przerywalo, chyba szary monotonny krajobraz.

Armand usadowil ja na lawce, a ona oparla sie o stol lokciami i ukryla twarz w dloniach.

– Gdybyz sie to juz raz skonczylo! – jeknela. – Armandzie, zdaje mi sie chwilami, ze nie jestem przytomna, ze postradalam zmysly. Powiedz mi, czy masz to samo wrazenie co ja?

Siadl przy niej i usilowal rozgrzac jej lodowate rece.

Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekajac na odpowiedz, wszedl Chauvelin.

– Wybacz, lady Blakeney – rzekl grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iz nie ma innego pokoju i tu musi podac wieczerze; dlatego wszedlem bez pozwolenia.

Choc przemawial z pozorna grzecznoscia, ton jego glosu byl rozkazujacy i bez ceremonii usiadl naprzeciwko Malgorzaty, rozprawiajac w dalszym ciagu:

– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi calkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajezdzie pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamietasz go, lady Blakeney?

– Moja siostra jest zmeczona – przerwal mu twardo Armand. – Prosze cie, obywatelu, miej wzgledy dla niej.

– Alez naturalnie, obywatelu St. Just – zawolal Chauvelin swobodnie. – Myslalem, ze te wesole wspomnienia rozerwa ja nieco. Ale oto zupa – dodal, gdy czlowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedl z waza do pokoju. – Jestem pewien, ze w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonalego dania, chwaly naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwol troche zupy.

– Dziekuje, sir – szepnela.

– Prosze cie, nie odmawiaj, mateczko – rzekl jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe sily dla niego, nie dla mnie.

Zwrocila ku niemu z usmiechem blada twarz.

– Sprobuje, kochanie – rzekla.

– Czy zaniosles chleb i mieso obywatelom do karety? – zwrocil sie Chauvelin do odchodzacego gospodarza.

– Tak – mruknal.

– Postaraj sie, by zolnierze dostali dobry obiad, inaczej bedzie zle.

– Dobrze – mruknal znow gospodarz, trzaskajac za soba drzwiami.