Eldorado, стр. 47

Pozostawaj z nimi w scislym kontakcie. Powiedz im, ze tak dalece przebaczylem Ci nieposluszenstwo (nic poza tym nie bylo), iz oddaje swe zycie i honor w Twoje rece.

Nie bede mial zadnej mozliwosci dowiedzenia sie, czy chcesz postapic wedle wskazowek danych w tym liscie, ale wiem, Armandzie, wiem, ze to uczynisz.”

Po raz trzeci Armand przeczytal list od Percy'ego.

– „Ale wiem, Armandzie” – powtarzal sobie ustep z listu – „wiem, ze to uczynisz”.

Jakby razony gromem, zesliznal sie z krzesla na podloge i upadl na kolana.

Cale morze goryczy, upokorzenia, wstydu, przez ktore przeszedl podczas ostatnich dni, wezbralo w jego duszy i wybuchnelo wielkim rozdzierajacym krzykiem bolu:

– Boze moj, Boze, daj mi sposobnosc oddania zycia za niego.

Sam, nie sledzony przez nikogo, puscil wodze swemu cierpieniu. Goraca, niepohamowana w swych namietnosciach krew palila mu serce i mozg zadza ofiary. Ten mlody entuzjasta, kierujacy sie zawsze wrazeniami, nie mogl zrozumiec spokojnego, zrownowazonego temperamentu Anglikow, godzacego sie prawie fatalistycznie z wrogim losem, jak to wykazywal jasno list Percy'ego. Ale choc Armand St. Just nie rozumial swego wodza, umial w calej pelni go ocenic. Wszystko, co bylo szlachetnego i lojalnego w nim, powstawalo na nowo spod popiolow wlasnego wstydu.

Uspokoil sie i wejrzenie jego stracilo bledny wyraz. Slyszac dyskretne kroki Janki w przyleglym pokoju, powstal spiesznie i schowal list w kieszen plaszcza.

Weszla do salonu i spytala o Malgorzate z pewnym niepokojem, ale odpowiedz Armanda uspokoila ja. Spostrzegla od razu jak wielka zmiana zaszla w usposobieniu mlodzienca: glowe mial podniesiona, a wyraz tropionego zwierza znikl calkiem z jego oczu. Przypisywala te szczesliwa zmiane wplywowi Malgorzaty i wdzieczna byla siostrze, ze uczynila to, czego nie potrafila narzeczona.

Siedli obok siebie, rozkoszujac sie powrotem szczescia. Armand robil wrazenie czlowieka, ktoremu spadl nagle z serca wielki ciezar. Spogladal z zaduma na ten pokoj, pelen wspomnien, ktorego prog przestapil po raz pierwszy przed dwoma tygodniami.

O, jakze rozkoszne byly te pierwsze godziny, spedzone u nog Janki Lange! Jaka w nich byla pelnia szczescia! Teraz odlecialy w daleka przeszlosc.

List Blakeney'a wydarl mu z serca gleboko tkwiace zadlo wyrzutow sumienia, ale powiekszyl brzemie cierpienia.

W kilka godzin pozniej skierowal sie w strone rzeki, do mieszkania na Quai de la Ferraille nad sklepem siodlarza. Malgorzata powrocila sama z ulicy de la Charonne, gdyz sir Andrew zajety byl mala garstka zbiegow i towarzyszyl im w ucieczce z Paryza. Zajela sie pakowaniem rzeczy, aby przeniesc sie do domu Lukasza, handlarza starzyzna.

Spodziewala sie tez odwiedzin Armanda. – Jezeli bedziesz chcial podzielic sie ze mna trescia tego listu, przyjdz do mego mieszkania wieczorem – powiedziala mu. Caly dzien meczyly ja dreczace podejrzenia, ale teraz zmory te znikly bezpowrotnie. Armand przyszedl, siedzial obok niej i opowiadal, ze wodz wybral go spomiedzy wszystkich, by pozostal dla niego az do ostatka w murach Paryza.

– Wiem, ze to uczynisz, Armandzie – powtorzyla Malgorzata z zapalem.

Az nadto byla skora, by uwierzyc. Ciemne, czarne podejrzenia, podobne do ohydnego zatrutego zadla, nie przeniknely do glebi jej duszy; zatrzymaly sie na szancu czulej milosci macierzynskiej.

Armand, ktory usilowal odczytac mysli siostry w glebiach jej niebieskich oczu, napotkal spojrzenie jasne i pogodne. List Percy'ego do Armanda uspokoil ja, jak sie tego spodziewal. Blakeney nie zyczyl sobie, by Malgorzata zywila nienawisc ku bratu i zwracajac sie do St. Justa w chwili najgrozniejszego niebezpieczenstwa, chcial udowodnic ukochanej kobiecie, ze Armand byl godzien zaufania.

Czesc trzecia

Rozdzial I. Ostatnia proba oporu

– A wiec? Jak rzeczy stoja?

– Mysle, ze to ostatnia proba oporu.

– Podda sie?

– Musi.

– Ba, mowiles to juz nieraz. Ci Anglicy sa twardzi…

– Tak, potrzeba duzo czasu, by ich zmiazdzyc; tys sam przepowiedzial, obywatelu Chauvelin, ze nielatwo to pojdzie. Juz siedemnascie dni trwa ta walka, ale teraz koniec niedaleki.

Zblizala sie polnoc na zegarze w sali posterunkowej w Conciergerie. H~eron wracal ze swej zwyklej wizyty u wieznia, ktora powtarzala sie zawsze o tej samej godzinie. Obecny byl przy zmianie warty, przeprowadzil inspekcje nocnej strazy, wypytal o wszystko dozorujacego sierzanta, a teraz powracal do swej kwatery tuz obok Conciergerie, gdy wtem zjawil sie nieoczekiwanie Chauvelin i postawil mu to suche pytanie:

– A wiec? Jak rzeczy stoja?

– Jezeli myslisz, ze jestesmy juz tak blisko konca, obywatelu H~eronie – rzekl, znizajac glos – czemu nie przystapic do ostatecznego szturmu i zakonczyc rzecz jeszcze dzis w nocy?

– Nie mialbym nic przeciwko temu, gdyz zmeczony jestem tym wszystkim o wiele wiecej niz on – odparl, wskazujac niecierpliwie na cele, w ktorej znajdowal sie wiezien.

– Czy sprobowac? Jak myslisz?

– Jak chcesz.

Obywatel H~eron usiadl i wyciagnal przed siebie dlugie nogi. W tym niskim pokoju wygladal jak olbrzymi pajac o niezrecznie spojonych czlonkach. Zgarbil szerokie ramiona, zapewne pod ciezarem troski i niepokoju, a glowe okryta rzadkimi rozwichrzonymi wlosami, spadajacymi na czolo, zwiesil nisko na piersi.

Chauvelin spogladal na swego towarzysza i sprzymierzenca z niemala pogarda. Bylby wolal zakonczyc ciezka walke na wlasna reke, ale wiedzial, ze komitet bezpieczenstwa publicznego nie ufal mu juz tak slepo, jak dawniej przed fiaskiem w Calais. H~eron zas cieszyl sie nieograniczonym zaufaniem swych kolegow. Jego okrucienstwo bylo dobrze wszystkim znane, a nawet fizycznie, dzieki swemu wysokiemu wzrostowi i poteznej budowie, mial znaczna przewage nad drobnym i niskim przyjacielem.

Dekret rewolucji nadawal glownemu agentowi komitetu bezpieczenstwa publicznego prawie nieograniczona wladze. Nie czyniono mu zatem najmniejszej trudnosci, gdy oswiadczyl, ze ma zamiar przetrzymac Anglika przez dluzszy czas w wiezieniu, zamiast stawic go natychmiast przed trybunal. Ale motloch coraz glosniej domagal sie sadu, cieszac sie ze swieta, obiecanego w dniu stracenia slawnego spiskowca.

Kazdy demagog, usilujacy zdobyc kilka glosow dla siebie, obiecywal ludowi smierc „Szkarlatnego Kwiatu” i w pierwszych dniach po jego uwiezieniu motloch paryski nacieszyc sie nie mogl rozkosza oczekiwania. Ale od tego czasu minelo siedemnascie dni i wciaz jeszcze Anglika nie prowadzono na gilotyne.

Zadna uciechy publicznosc zaczela sie niecierpliwic i gdy obywatel H~eron zjawil sie tego wieczora w lozy teatru „National”, przyjela go pomrukiem niezadowolenia i glosnymi okrzykami:

– Coz bedzie ze „Szkarlatnym Kwiatem”?

Wszystko zmierzalo ku temu, ze bedzie musial chyba wyslac przekletego Anglika na gilotyne, nie wydarlszy z niego cennego sekretu. Chauvelin, obecny w teatrze, uslyszal owe grozne nawolywania i dlatego przyszedl do kolegi o tak poznej godzinie.

– Czy mam sprobowac? – napieral z widocznym zniecierpliwieniem, a gdy glowny agent, zmeczony i zniechecony, zgodzil sie na te propozycje, dyplomata westchnal z ulga.

– Niech zolnierze halasuja, ile im sie podoba – dodal, usmiechaja sie zlosliwie – Anglik i ja bedziemy potrzebowali wesolej przygrywki do naszej milej konwersacji.

Chauvelin nie czekajac dluzej, zwrocil sie zywo ku celi wieznia, odrzucil na bok ciezka zelazna sztabe, stanal na progu i rozejrzal sie wkolo. Spostrzeglszy Blakeney'a, nie podszedl od razu do niego. Przez chwile stal cicho, nieruchomo, z rekoma splecionymi na plecach, tylko usta jego drgaly nerwowo, a palce prezyly sie pod wplywem nadmiernego podniecenia. Napawal sie widokiem pokonanego nieprzyjaciela.

Blakeney siedzial jedna reka oparty na stole. Wychudzona dlon byla kurczowo zacisnieta, a oczy utkwione w dal. Nie zauwazyl obecnosci Chauvelina i dlatego dyplomata mogl nasycic sie do woli widokiem swej ofiary.