Eldorado, стр. 29

Mlodzieniec przypatrzyl sie uwaznie kartce papieru, nim schowal ja do kieszeni plaszcza.

– W jakim czasie spodziewac sie moge wiadomosci o pannie Lange? – spytal.

– W ciagu jutrzejszego dnia. Sam zglosze sie do ciebie i odbiore cenny dokument. Ty ze swojej strony pozostaniesz do mojej dyspozycji. Czy zrozumiales?

– Mozesz na mnie liczyc. Mieszkam…

– Nie potrzeba nam twego adresu – przerwal Chauvelin z grzecznym uklonem – dowiemy sie o tym sami.

Armand zabieral sie do odejscia, a H~eron nie pytal wcale kolegi o powod tak dziwnego postepowania. Siedzial przy stole zobojetnialy na wszystko, owladniety strasznym lekiem, wywolanym wypadkami dzisiejszej nocy. Nieprzytomne oczy utkwil w Armandzie, przechodzacym przez pokoj i nie uslyszal nawet trzasku zamykajacych sie za nim drzwi.

Chauvelin przeprowadzil mlodzienca przez pierwsze straze, potem pozegnal go serdecznie.

Zgrabna postac Armanda znikla w mroku. Chauvelin poczekal, poki jego kroki nie ucichly w oddali, a potem powrocil do H~erona.

– Jeszcze raz – zasyczal przez zacisniete zeby – jeszcze raz, moj tajemniczy „Szkarlatny Kwiecie!”

Rozdzial XXI. Z powrotem do Paryza

Noc byla wyjatkowo ciemna, a deszcz padal strumieniami. Sir Andrew Ffoulkes otulony w gruby worek schronil sie pod wozek, ale pomimo tego przemokl do nitki.

Przez dwa dni pracowal ciezko przy ladowaniu wegla. Poprzedniego wieczora znalazl tani nocleg, dzisiaj jednak oczekiwal Blakeney'a o umowionej godzinie. Wynajal woz uzywany zwykle do wozenia wegla, ale na nieszczescie nie mogl dostac krytego. Na domiar zlego deszcz zaczal padac, co czynilo czekanie pod golym niebem niezmiernie przykre.

Sir Andrew nie zwazal na te niedogodnosci. W Anglii, w swej przepieknej posiadlosci w Suffolk otaczal sie wyrafinowanym zbytkiem i komfortem, tu zas, lezac pod wozem w brudnym odzieniu robotnika, przemoczony do szpiku kosci, byl rownie szczesliwy jak student na wakacjach.

Szczesliwy, a jednak niespokojny.

Nie zdawal sobie sprawy, ktora byla godzina. Tyle dzwonow koscielnych ucichlo w ostatnich czasach, ze zadne z tych blogoslawionych dzwiekow nie dochodzily do odleglej przystani, kolo ktorej widnialy jak duchy cale rzedy pustych wozow. Noc zapadla wczesnie tego wieczora i robotnicy zaprzestali pracy po czwartej.

Przez godzine panowal jeszcze wzgledny ruch kolo przystani: ludzie krzatali sie tu i owdzie, statki przeplywaly wzdluz kanalu. Ale teraz ciemnosci i glucha cisza zalegly opustoszale miejsce, i czekanie wydawalo sie sir Andrew wiecznoscia. Przywiazal konia, wyciagnal sie pod wozem i czekal.

Od czasu do czasu opuszczal niewygodne schronienie, by przejsc sie nieco po grzaskim blocie i wyprostowac zesztywniale czlonki. Niekiedy sennosc ogarniala go i zapadal w krotki, niespokojny sen. Bylby oddal pol majatku, gdyby mogl dowiedziec sie, ktora godzina.

Ale pomimo ciezkiego oczekiwania nie zwatpil ani na chwile. W przeciwienstwie do Armanda St. Justa mial niezachwiane zaufanie do wodza. Byl juz od czterech lat nieodstepnym towarzyszem Blakeney'a w uciazliwych jego wyprawach i nigdy nie powstal w nim nawet cien zwatpienia.

Byl niespokojny o wodza pod innym wzgledem. Wiedzial, ze spisek mu sie uda, ale jakze goraco pragnal oszczedzic mu zbyt wielkiego zmeczenia i owego szarpiacego napiecia nerwow tych kilku godzin miedzy czynem a nadzieja wygranej!

Dlatego tez nieznosny dreszcz wstrzasal calym jego cialem, nie opuszczajac go nawet podczas krotkiego, przerywanego snu.

Nagle wytezyl sluch – zanim jeszcze uslyszal blogoslawione haslo, odgadl dziwnym, subtelnym przeczuciem, ze godzina nadeszla i wodz niedaleko.

A potem rozleglo sie znane mu haslo, glos mewy trzykrotnie powtorzony w krotkich odstepach… i w piec minut pozniej cos zamajaczylo w ciemnosciach tuz przy tylnych kolach wozu.

– Ffoulkes! Jestes tam? – doszedl go szept cichszy niz powiew wiatru.

– Jestem! – brzmiala szybka odpowiedz.

– Chodzze tu i pomoz mi wsadzic dziecko na woz. Usnelo i ciazy mi na ramieniu prawie od godziny. Czy masz worek, ktory mozna by podlozyc mu pod glowe?

– Niezbyt suchy w kazdym razie.

Z czula troskliwoscia dwaj mezczyzni ulozyli krola Francji na dnie prostego wozu. Blakeney przykryl go swoim plaszczem i nachylil sie, by uslyszec spokojny oddech dziecka.

– Nie ma tu St. Justa – czy wiesz o tym? – rzekl sir Andrew.

– Wiem – odpowiedzial krotko Blakeney.

Charakterystyczne bylo, ze nie mowili nic o samej wyprawie, o strasznych niebezpieczenstwach ostatnich godzin. Dziecko bylo tu, a Blakeney wiedzial o kolejach Armanda – to wystarczalo sir Andrew Ffoulkesowi, temu najwierniejszemu towarzyszowi, najserdeczniejszemu druhowi, jakiego kiedykolwiek mial „Szkarlatny Kwiat”. Ffoulkes zblizyl sie do konia i zalozyl mu uzde.

– Czy wsiadziesz, Blakeney? – spytal – jestesmy gotowi.

W milczeniu usadowili sie na wozie; Blakeney siadl przy dziecku, a Ffoulkes wzial do rak lejce.

Wycie wiatru w obnazonych galeziach akacji, ktorymi obsadzona byla droga, tlumilo turkot kol i powolny klus konia na blotnistej drodze.

Sir Andrew dobrze wystudiowal topografie tej opustoszalej okolicy podczas ostatnich 24 godzin. Znal droge, ktora omijala brame „La Villette” i fortyfikacje, a pomimo tego wyprowadzic ich mogla na gosciniec St. Germain.

Zwrocil sie do Blakeney'a i spytal o godzine.

– Dochodzi pewnie dziesiata – odrzekl sir Percy – popedzaj szkape moj drogi; Tony i Hastings czekaja juz na nas.

Bylo tak ciemno, ze o krok nie widzieli drogi przed soba, ale gosciniec byl prosty, a stara szkapa znala go widocznie lepiej jeszcze niz woznica. Jechali jednak zbyt powoli, jak na palaca niecierpliwosc Ffoulkesa, zwlaszcza ze niekiedy musial prowadzic konia za uzde.

Mineli kilka nedznych, zle oswietlonych domostw, a gdy przejezdzali przez St. Rouen, zegar koscielny wolno wydzwanial dwunasta.

Jechali przewaznie przez nieuprawne przestrzenie „ziemi niczyjej” i tylko gdzieniegdzie napotykali rzadko rozsiane domy w okolicach fortyfikacji miejskich. Ciemnosc nocy, wycie wiatru i pozna godzina sprzyjala wedrowcom i woz weglowy, ciagnacy goscincem z dwoma robotnikami, nie zwracal niczyjej uwagi.

Za Clichy musieli przejechac rzeke przez chwiejacy sie drewniany most, niebezpieczny nawet w jasny dzien. Zblizali sie do celu. Jeszcze szesc kilometrow, a Courbevoie pozostanie po ich lewej stronie i drogowskaz bedzie tuz. Wyloni sie gaik sosnowy i ujrza upragnionych towarzyszy, Tony'ego i Hastingsa wraz z konmi.

Ffoulkes zsiadl z wozu, aby sie zorientowac. Szedl teraz przy koniu ze strachu, by nie minac drogowskazu. Kon byl bardzo zmeczony, przebyl pietnascie kilometrow, a teraz byla godzina trzecia rano.

I znow minela godzina. Wreszcie dotarli do rozstajnych drog i z ciemnosci wylonil sie drogowskaz.

– Jestesmy – szepnal sir Andrew.

Skierowal konia na lewo ku waskiej drozce, po czym Blakeney kazal mu stanac.

– Gaj musi znajdowac sie po prawej stronie – rzekl.

Wysiadl z wozu i pozostawiajac Ffoulkesa przy koniu zniknal w ciemnosciach. Prawie rownoczesnie rozlegl sie trzykrotny krzyk mewy, na ktory odpowiedziano mu z pewnej odleglosci.

Wkrotce tupot kopyt konskich doszedl wprawnego ucha sir Andrew. Zdjal zatem chomata ze swej starej szkapy i puscil ja wolno na rozlegle pola, otaczajace lasek; nie byla im juz potrzebna. Ktos odnajdzie ja rano wraz z wozkiem i dziwiac sie darom Bozym, spadajacym mu z nieba tak niespodziewanie, przywlaszczy je sobie z wdziecznoscia.

Blakeney tymczasem wyjal spiace dziecko z wozu i skierowal sie ku gaikowi wraz z sir Andrew.

Piec minut pozniej Hastings odbieral z rak sir Percy'ego krola Francji.

W przeciwienstwie do Ffoulkesa lord Tony zapragnal uslyszec o wypadkach ubieglego poludnia. Jako prawdziwy sportsmen, kochal sie w niebezpiecznych wyprawach, mrozacych krew w zylach.