Eldorado, стр. 27

– Jestem uszczesliwiona, ze opuszczam te przeklete mury. Nie cierpie nawet widoku tych scian.

– Rzeczywiscie, nie wygladasz na zbyt silna, obywatelko – rzekl Chauvelin z wyszukana grzecznoscia. – Pobyt w wiezy nie przyniosl widocznie oczekiwanych korzysci…

Kobieta spojrzala na niego podejrzliwie.

– Nie rozumiem, co chcesz powiedziec, obywatelu – rzekla, wzruszajac ramionami.

– Alez nic – dodal Chauvelin z usmiechem – interesuje sie wasza przeprowadzka, nic wiecej! Kogo macie do pomocy?

– Poslugacza Dupont, pomocnika stroza – rzekl krotko Simon. – Obywatel H~eron nie pozwala nikomu innemu tu wchodzic.

– Rozumie sie! Czy przyszli juz nowi komisarze.

– Tylko obywatel Cochefer czeka na gorze na tamtych.

– A Kapet?

– Czuwaja nad nim. Obywatel H~eron kazal mi zamknac szczenie w srodkowym pokoju, a gdy nadszedl obywatel Cochefer, stanal przy drzwiach na strazy.

Podczas tej calej rozmowy poslugacz z szafa na plecach czekal na rozkazy. Zgiety wpol, narzekal na niewygodna pozycje.

– Czy chcecie, abym zlamal plecy? – mamrotal. – Lepiej isc dalej, zamiast tu stac niepotrzebnie! Musze placic chlopcu, pilnujacemu mej szkapy – dodal zadyszany – a w ten sposob nie skonczymy do wieczora…

– Zaczynaj ladowac wozy – rozkazal ostro Simon. – Tu! Zaczynaj od sofy.

Bedziesz musial mi troche pomoc – rzekl poslugacz – a teraz poczekaj, musze zobaczyc, czy woz gotow. Zaraz powroce.

– Wez cos ze soba, jezeli schodzisz – rzekla pani Simon kwasno.

Poslugacz podniosl kosz z bielizna, stojacy w rogu pokoju. Zarzucil go na ramiona i zszedl na ulice.

– Jak maly Kapet pozegnal „pape” i „mame”? – spytal Chauvelin ze smiechem.

– Hm! – mruknal Simon lakonicznie. – Przekona sie niebawem, jak dobrze mu bylo z nami.

– Kiedy nadejdzie reszta komisarzy?

– Przyjda za chwile, ale nie bede na nich czekal. Obywatel Cochefer jest na gorze i czuwa nad Kapetem.

– Dobrze. Do widzenia, papo Simon – rzekl Chauvelin – zegnaj, obywatelko.

Uklonil sie z nietajona ironia zonie szewca i skinal glowa Simonowi, ktory wyrazil calym stekiem przeklenstw swe uczucia dla agentow „komitetu bezpieczenstwa publicznego”.

– Szesc miesiecy prawdziwej niewoli – warknal z wsciekloscia, i ani podziekowania, ani pensji… Wolalbym sluzyc jakiemu podlemu arystokracie, niz waszemu przekletemu komitetowi.

Poslugacz Dupont powrocil. Spokojnie i obojetnie rozpoczal przeprowadzke mebli Simona, ale ze byl dosc niezgrabny, Simon i jego zona musieli wciaz dogladac roboty.

Chauvelin popatrzyl jeszcze na poruszajace sie postacie, potem wzruszywszy ramionami obrocil sie na piecie.

Rozdzial XIX. Sprawa delfina

H~eron byl nieobecny, gdy po dlugim dzwonieniu, czekaniu i przeklinaniu Chauvelin wraz z Armandem zostali wreszcie dopuszczeni do kancelarii glownego agenta. Zolnierz, pelniacy obowiazki sluzacego, powiedzial im, ze H~eron poszedl na kolacje, ale wroci na pewno o osmej.

Armand byl tak zmeczony, ze upadl na krzeslo i bezmyslnie wpatrzyl sie w ogien. Wreszcie nadszedl H~eron; sklonil sie lekko Chauvelinowi, spojrzal zaledwie na Armanda St. Justa.

– Bede za piec minut – obywatelu – rzekl uniewinniajac sie – przykro mi, ze musisz czekac, ale przyjechali nowi komisarze, ktorzy zajac sie maja Kapetem. Simonowie wlasnie odeszli, a ja musze sie upewnic, czy wszystko w porzadku. Cochefer pelni teraz sluzbe w wiezy, nie zawadzi jednak, bym sam rzucil okiem na to szczenie.

Wyszedl znowu, trzaskajac drzwiami za soba. Ciezkie jego kroki rozbrzmiewaly przez chwile na kamiennej posadzce korytarza, a potem ucichly w oddaleniu.

Armand zobojetnial na wszystko, byl tylko nadmiernie zmeczony, i z przyjemnoscia bylby w tej chwili polozyl glowe na szafot, aby znalezc wypoczynek. Zegar na scianie tykal monotonnie. Z zewnatrz dochodzil przytlumiony turkot wozow na blotnistych uliczkach. Padalo coraz mocniej, od czasu do czasu wichura bila o male okienka, dzwoniac zle dopasowanymi szybami.

Goraco pieca uspilo mlodzienca, glowa opadla mu na piersi. Chauvelin zas przechadzal sie po pokoju z rekami splecionymi na plecach.

Nagle Armand otrzezwial. Uslyszal przyspieszone kroki w korytarzu, trzaskanie drzwiami i glosne nawolywania. Rownoczesnie prawie H~eron stanal na progu. St. Just spojrzal na niego z oslupieniem, gdyz caly jego wyglad zmienil sie nie do poznania. Zestarzal sie o dziesiec lat, wlosy mial zwichrzone na spotnialym czole, policzki szare, a usta, z ktorych krew odbiegla, rozchylaly sie bezmyslnie, odslaniajac rzad zoltych zebow. Cala postac byla zgarbiona, jakby zmiazdzona.

Chauvelin zatrzymal sie i spojrzal niemniej zdumiony na kolege.

– Kapet? – zawolal, widzac przerazenie, malujace sie na zmienionej twarzy H~erona.

H~eron nie mogl mowic. Zeby mu dzwonily, a lek sparalizowal mu jezyk. Chauvelin przyblizyl sie do niego. Choc o wiele nizszy od swego kolegi, przewyzszal go teraz o cala glowe. Polozyl reke na zgarbionym ramieniu H~erona.

– Kapet uciekl, czy tak? – spytal.

Wyraz przerazenia spotegowal sie jeszcze w oczach H~erona. Zdawaly sie pytac: „Dokad? Kiedy?”

Ale nie mogl wymowic tych slow.

Chauvelin odwrocil sie od niego niecierpliwie.

– Wodki! – rzekl krotko do Armanda.

Butelka i szklanka znalazly sie w szafie. St. Just nalal wodki i przytknal szklanke do ust H~erona.

– Zapanuj nad soba, czlowieku – rzekl po chwili Chauvelin – i postaraj sie opowiedziec mi, jak to sie stalo.

H~eron upadl na krzeslo, przesunal drzaca reka po czole.

– Kapet zniknal – szepnal. – Musieli go wykrasc podczas przeprowadzki Simonow. Tego glupiego Cochefera wywiedziono w pole.

H~eron mowil bezdzwiecznym glosem, prawie szeptem, ale wodka orzezwila go nieco i oczy stracily przykry szklisty wyraz.

– W jaki sposob? – spytal byly dyplomata.

– Opuszczalem wlasnie wieze, gdy Cochefer nadszedl; widzialem Kapeta w pokoju i kazalem zonie Simona pokazac go Cocheferowi. Zamknela chlopca na klucz i postawila komisarza na strazy. Rozmawialem przez chwile z Cocheferem na korytarzu. Zona Simona i poslugacz Dupont, ktorego znam dobrze, zajeci byli tymczasem wynoszeniem mebli. Moge przysiac na to, ze nikogo wiecej nie bylo w pokoju. Jak tylko Cochefer pozegnal mnie, wrocil prosto do Kapeta.

– Zamknelam dziecko tutaj, powiedziala do niego kobieta oddajac mu klucz – bedzie w zupelnym bezpieczenstwie, dopoki nie przyjda nowi komisarze.

– Czy Cochefer stwierdzil, ze kobieta nie klamala?

– Alez naturalnie! Kazal znow otworzyc drzwi i przysiega, ze widzial chlopca, lezacego na kocu w kacie pokoju. Pokoj naturalnie byl zupelnie pusty, oswietlony tylko jedna swieca, ale widzial z pewnoscia koc, a na nim dziecko. Tymczasem, gdy wszedlem teraz do pokoju…

– Cozes zobaczyl?

– Wszyscy komisarze byli zgromadzeni: Cochefer, Lasni~ere, Lorinet i Legrand; czekali na mnie. Weszlismy do pokoju ze swieca w reku i ujrzelismy dziecko, lezace na kocu, jak powiedzial Cochefer. W pierwszej chwili nie zauwazylismy nic podejrzanego, ale po pewnym czasie jeden z nas, zdaje mi sie Lorinet, zblizyl sie do chlopca, aby mu sie przyjrzec uwazniej – i krzyknal przerazliwie. Wszyscy nadbiegli. Spiace dziecko bylo zawiniatkiem z peruka, po prostu lalka!…

W ciasnym pokoiku zapadlo milczenie. H~eron ukryl glowe w rekach; nerwowe drzenie wstrzasalo jego szerokimi koscistymi ramionami.

Armand sluchal tego opowiadania z bijacym sercem i blyszczacymi zrenicami. Szczegoly nieznane dwom terrorystom, dopelnily obrazu, ktory stanal mu zywo przed oczami. Mysla powrocil do mieszkania na ulice St. Germain l'Auxerrois – byli tam sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i Hastings. Ktos przechadzal sie wielkimi krokami po pokoju, wpatrujac sie proroczym wzrokiem w miasto. I nagle odezwal sie silny, dzwieczny glos: „Chodzi o delfina”.

– Czy podejrzewasz kogo? – spytal Chauvelin, zatrzymujac sie przed H~eronem i kladac znow reke na ramieniu kolegi.