Eldorado, стр. 18

– Najlepiej zrobimy, jezeli od razu wezmiemy sie do dziela – rzekl Tony – dzis wieczor jeszcze czule pozegnam sie ze swa czysta koszula.

– Tak, moj poczciwy Tony, i to na dlugo. Po ciezkiej jutrzejszej pracy przenocujecie w wozie albo pod arkadami kanalu.

– Mam nadzieje, ze masz rownie przyjemny plan dla Hastingsa – odrzekl lord Tony z udanym przekasem.

Trudno bylo nie zauwazyc, ze cieszyl sie na te wyprawe, jak uczen na wakacje. U prawdziwego ryzykanta, jakim byl lord Tony, zamilowanie do niebezpiecznych przygod bralo gore nad uczuciem heroizmu.

Sir Andrew Ffoulkes myslal przede wszystkim o delfinie. Tryskajacy zyciem nie niej od swego przyjaciela, byl bardziej od niego uczuciowy.

– Dobrze, a teraz powtorzmy cala rzecz – rzekl, zwracajac sie ku mapie – Tony, ja i woz z weglem czekac bedziemy tutaj u wylotu waskiej uliczki w niedziele wieczorem o dziewiatej.

– A twoje haslo, Blakeney? – zapytal Tony.

– Jak zwykle – odrzekl sir Percy – krzyk mewy morskiej powtorzony trzykrotnie. A teraz – ciagnal dalej, zwracajac sie do Hastingsa i Armanda, ktorzy nie brali dotad zadnego udzialu w rozmowie – waszej pomocy bede potrzebowal w dalszym ciagu.

– Mam nadzieje – rzekl Hastings.

– Woz z weglami i swa nedzna szkapa zawiezie nas zaledwie 15_#167km, ale nie wiecej. Musicie zatem udac sie do St. Germain, gdzie mozna znalezc dobre wierzchowce. Zaraz za miasteczkiem mieszka gospodarz Achard, ktory ma doskonale konie. Potrzebujemy pieciu wierzchowcow, z ktorych jeden musi byc wyjatkowo silny, gdyz bedzie dzwigal mnie i dziecko. Hastings i ty, Armandzie, wyjdziecie wczesnym rankiem z Paryza przez brame Neuilly, kierujac sie ku St. Germain. Tam znajdziecie z latwoscia dom Acharda, od ktorego wypozyczycie najlepsze konie. Jestescie obydwaj doskonalymi sportsmenami i dlatego wyznaczam was, liczac na wasz wybor. Wyjedziecie na nasze spotkanie az do krzyzujacych sie drog kolo Courbevoie: na prawo od drogi jest maly zagajnik, ktory bedzie znakomitym schronieniem dla was i koni. Przypuszczam, ze uda nam sie polaczyc z wami o pierwszej w nocy w poniedzialek. A teraz czy wszystko zrozumiane i czy jestescie zadowoleni?

– Zrozumielismy doskonale – zawolal Hastings – ale nie jestem zadowolony.

– A czemu, prosze?

– Bo to wszystko za latwe. Nie narazamy sie wcale.

– Oho! myslalem, ze lepiej uzasadnisz swoje argumenty, ty niepoprawny zrzedo – zasmial sie sir Percy. – Recze ci, ze jesli w takim usposobieniu opuscisz Paryz, nie dojedziesz calo do bramy Neuilly. Nie radze wam zanadto smolic twarzy; zwykly robotnik nie wyglada bardzo brudny, dlatego grozi wam wieksze niebezpieczenstwo niz waszym towarzyszom. Armand nie odezwal sie ani jednym slowem, podczas gdy Blakeney rozwijal swoj plan, ktory byl raczej rozkazem; siedzial z zalozonymi rekoma i spuszczona glowa i nie odpowiedzial, gdy Blakeney spytal, czy jest zadowolony.

A choc nie podnosil oczu, czul, ze wzrok Percy'ego spoczywa na nim i przenika jego dusze. Silil sie na wesolosc, ale wielki ciezar przygniatal jego serce. Wszak nie mogl opuscic Paryza, nie zobaczywszy sie z Janka.

Podniosl oczy i spojrzal bystro na wodza.

– Kiedy powinnismy opuscic Paryz? – spytal z udana swoboda.

– Musicie opuscic Paryz o swicie – odrzekl Blakeney z lekkim naciskiem.

– Jest to najlepsza pora, gdy otwieraja bramy i robotnicy ida do pracy; musicie tez byc w Saint_Germain jak najpredzej, aby na czas wynajac konie. Rozmow sie ty z Achardem, Armandzie, aby angielska wymowa Hastingsa nie zdradzila was; trzeba myslec o wszystkim, Armandzie, gdyz odpowiedzialnosc jest wielka.

St. Just umilkl, ale jego towarzysze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Mlodzieniec zadal proste pytanie, a odpowiedz Blakeney'a brzmiala twardo i bezwzglednie. Byli tak przyzwyczajeni do slepego posluszenstwa na najlzejsze skinienie lub zyczenie wodza, ze dlugie tlumaczenie rozkazow Armandowi uderzylo wszystkich.

Hastings pierwszy przerwal przykre milczenie.

– Puscimy sie w droge na pewno o swicie – rzekl – ale w jaki sposob znajdziemy Acharda?

– Znaja go wszyscy w St. Germain – odrzekl Blakeney – wystarczy zapytac.

– Dobrze; nastepnie wypozyczymy piec koni, przenocujemy we wsi, a w niedziele wieczorem zawrocimy ku Paryzowi. Zdaje mi sie, ze dokladnie powtorzylem twoj rozkaz?

– Tak. Jeden z was poprowadzi luzem dwa konie, drugi jednego. Zabierzcie ze soba troche Obroku dla koni i wyjedzcie o dziesiatej, a my polaczymy sie z wami w oznaczonym lasku o pierwszej w nocy; mam nadzieje, ze noc bedzie ciemna, gdyz ksiezyc zajdzie juz o tej porze.

– Zdaje mi sie, ze zrozumialem wszystko, ale zadanie nie wydaje mi sie trudne.

– Pomimo tego starajcie sie obaj miec wolne glowy – rzekl krotko Blakeney.

Spojrzal na Armanda, ale on nie zauwazyl tego; siedzial wciaz z zalozonymi na piersi rekoma i spuszczona glowa.

Zapadlo milczenie. Wszyscy siedzieli kolo kominka pograzeni w myslach. Przez otwarte okno dochodzil zgielk uliczny, ciezkie kroki strazy, slowa komendy, ale nad wszystkim gorowal swist wiatru i zamiec sniezna, uderzajaca o szyby okienne.

Blakeney westchnal niecierpliwie i, zblizywszy sie do okna, otworzyl je na osciez. Z oddali doszedl jego uszu przytlumiony odglos bebnow i nawolywania strazy nocnej, ktore brzmialy jak szyderstwo:

„Spijcie, obywatele! Wszystko odpoczywa w spokoju!”

– Dobra rada – rzekl Blakeney – udajmy sie i my na spoczynek. Co wy na to?

I przechodzac z wlasciwa sobie latwoscia od surowej powagi do zupelnej beztroski, zajal sie strzepywaniem niewidocznego pylu ze snieznobialego koronkowego mankietu. Ciezkie powieki opadly na piekne, pelne wyrazu oczy, jakby zniewolone zmeczeniem, a na usta wystapil zwykly zagadkowy usmiech.

Jedynie wierne oczy sir Andrew Ffoulkesa, ktore umialy przeniknac ciezka maske udanej wesolosci mistrza, spostrzegly gleboka bruzde na zwykle tak pogodnym czole i surowy wyraz ust.

Z wrodzona intuicja czlowieka gleboko przywiazanego sir Andrew zgadl, co dreczylo Percy'ego. Podchwycil spojrzenie, ktore wodz rzucil na Armanda i domyslil sie, ze dzis jeszcze wieczorem musi nastapic miedzy tymi dwoma ludzmi stanowcza rozmowa.

Dlatego tez dal haslo do rozejscia sie.

– Nie ma juz nic wiecej do omowienia, zdaje sie, Percy? – spytal.

– Nie, moj drogi – odparl Blakeney. – Nie wiem, jak wy sie czujecie – ja jestem smiertelnie znuzony.

– A co bedzie z naszymi strojami na jutro? – spytal Hastings.

– Wiesz przeciez, gdzie sa: w pokoju na dole, Ffoulkes ma klucze od szafy, wszystko tam znajdziesz, nawet peruki roznych rozmiarow i kolorow. Ale lepiej nie uzywac falszywych wlosow, bo mozna je latwo zgubic.

Mowil zartobliwie, ale zwiezlej jeszcze niz zwykle. Hastings i Tony mysleli, ze jest bardzo zmeczony; wstali i pozegnali sie z wodzem.

Wszyscy trzej wyszli z pokoju, tylko Armand pozostal na miejscu.

Rozdzial XII. Czym jest milosc?

– No i coz, Armandzie? – spytal Blakeney, gdy kroki i glosy towarzyszy umilkly na korytarzu.

– Czy zgadles naprawde, ze, ze… cos mi jest? – odparl St. Just, wahajac sie.

– Z pewnoscia.

Armand wstal i odepchnal niecierpliwie krzeslo. Wlozyl rece w kieszenie i zaczal przechadzac sie po pokoju wielkimi krokami z oznakami glebokiego wzburzenia.

Blakeney tymczasem przybral ulubiona pozycje, siadajac na rogu stolu, plecami obrocony do lampy. Nie zdawal sie zwracac uwagi na Armanda, tak byl zajety polerowaniem paznokci.

Nagle Armand stanal przed sir Percym z wyrazem otwartego buntu.

– Percy – rzekl – nie moge opuscic jutro Paryza.

Blakeney nie odrzekl ani slowa. Przypatrywal sie w dalszym ciagu swym paznokciom.

– Musze pozostac tutaj – zaczal znow Armand – i przez pare tygodni nie powroce do Anglii. Masz trzech innych do pomocy w wyprawie poza mury Paryza. Jestem na twoje uslugi jedynie w samym miescie.