Eldorado, стр. 16

Ale ona przerwala z rozpacza:

– Nie, nie, w obecnej chwili jest to niepodobienstwem, Armandzie. Ktos zdradzil cie, sa w pogoni za toba. Jestem przekonana, ze ten wstretny de Batz ma cos wspolnego z dzisiejsza wizyta H~erona. Udalo nam sie zmylic pogon tych szpiegow, ale tylko na pewien czas; za pare godzin, a nawet moze predzej, H~eron pozaluje swej latwowiernosci; powroci, wiem, ze powroci. Byc moze, ze mnie zostawi w spokoju, ale juz bedzie na twoim tropie. Zawlecze cie do Conciergerie dla sledztwa i tam wyjdzie na jaw twoje nazwisko. Jezeli „Szkarlatny Kwiat” zatrzyma cie w Paryzu, jestes zgubiony.

Glos jej stal sie twardy i zawistny. Po kobiecemu juz byla gotowa znienawidziec czlowieka, ktorego niezwykla indywidualnosc tak bardzo przedtem podziwiala, widzac, ze zycie i bezpieczenstwo Armanda zalezalo od woli tego nieuchwytnego bohatera.

– Nie potrzebujesz sie o mnie obawiac, Janko – zapewnial. – „Szkarlatny Kwiat” ma piecze nad swoimi towarzyszami i nigdy nie narazalby mnie bez potrzeby.

Nie przekonal jej. Zazdrosna byla o jego przywiazanie do wodza. Wziela Armanda w swe posiadanie, okupila drogo jego zycie, a on dal jej milosc. Nie chce dzielic swego skarbu z bezimiennym wodzem.

– Chodzi tu jedynie o krotka chwile, najdrozsza – powtarzal wciaz. – Nie moglbym za nic opuscic Paryza, wiedzac, ze jestes tutaj bez opieki. I znow zaczeli rozmawiac o Anglii, o szczesciu i spokoju, ktore beda ich udzialem.

– Pojedziemy razem do Anglii – szepnal – tam bedziemy szczesliwi. Zamieszkamy w gorach, w malenkim domku, obroslym pnacymi rozami i bluszczem. Za domem rozciaga sie sad i w maju, gdy za powiewem wiosennego wiatru opadaja kwiaty z drzew owocowych, wonny deszcz z bialych platkow zasypywac nas bedzie w cieniu drzew. Pojedziesz ze mna, droga?

– Jezeli sobie tego zyczysz, Armandzie, to pojade z toba.

Czy on sobie tego zyczyl!… Jutro pojechalby, gdyby chciala! Ale ona tego nie moze uczynic. Ma umowe z teatrem, ktora zerwac trudno, a ciocia Maria? Alez na pewno ciocia Maria z nimi pojedzie. Przyrzekla, ze zwolni sie z poczatkiem wiosny.

Janka nie ludzila sie co do zajscia z H~eronem – wiedziala, ze Armandowi grozilo wciaz smiertelne niebezpieczenstwo. W koncu obiecala, ze zastosuje sie do woli „Szkarlatnego Kwiatu” i postapi wedlug jego wskazowek. Armand zwierzy mu sie dzis wieczor i jezeli wodz kaze mu wyjechac, uczyni, co tylko bedzie mogla, aby jak najpredzej sie polaczyc z nim.

– Tymczasem mam nadzieje, ze ten okrutny czlowiek nie narazi twego drogiego zycia, rzekla. – Pamietaj, Armandzie, ze nalezysz do mnie. Moglabym go znienawidziec za milosc, jaka go darzysz.

– Cicho – rzekl powaznie – nie wyrazaj sie w ten sposob o czlowieku, ktorego kocham ponad wszystko, na rowni z toba.

– Myslisz o nim wiecej niz o mnie. Nie bede miala spokojnej chwili, dopoki nie wyjedziesz z Paryza.

Choc ciezko bylo sie rozstawac, rozumieli, ze H~eron mogl w kazdej chwili przyslac swych szpiegow. Zreszta Armand chcial jak najpredzej rozmowic sie z wodzem.

Miala ukryta nadzieje, ze jezeli „Szkarlatny Kwiat” mial rzeczywiscie tak szlachetne serce, jak twierdzil Armand, to z pewnoscia zrozumie jej niepokoj i uwolni go od przysiegi.

Ta mysl dodala jej odwagi; namawiala nawet Armanda do odejscia.

– Kiedy zobaczymy sie jutro? – spytal.

– Spotkanie bedzie zanadto niebezpieczne – odrzekla.

– Musze cie zobaczyc, nie moge zyc jednego dnia bez ciebie.

– Teatr jest miejscem najpewniejszym.

– Nie doczekam wieczoru. Czy moge odwiedzic cie tutaj?

– Nie, szpiedzy H~erona beda krazyli kolo domu.

– A zatem gdzie?

Zastanowila sie.

– Przy drzwiach, prowadzacych na scene, o pierwszej w nocy – rzekla w koncu. – Wsun sie do lozy portiera; poprosze go, aby ci pozwolil wejsc. Przysle swa pokojowke po ciebie, ona przyprowadzi cie do mojej garderoby, gdzie spokojnie porozmawiamy pol godziny.

Musial sie tym zadowolic, choc bylby wolal widziec sie z nia tutaj, gdzie delikatne draperie i dyskretne barwy obic tak pieknie harmonizowaly z jej wdzieczna postacia.

I oto minela niezapomniana godzina, godzina czystej, radosnej milosci.

Moze bezwiednie odczuwali, ze ich wielkie kochanie osiagnie swoj szczyt, gdy przeznaczenie naznaczy je cierpieniem? Moze to przeswiadczenie nadalo ich ostatniemu pocalunkowi uroczysta powage pozegnania.

Rozdzial XI. Liga „Szkarlatnego Kwiatu”

Armand, opusciwszy plac de Roule, bladzil bez celu po ulicach; myslal jedynie o Jance, o jej pieknosci i odwadze wobec zbirow, przychodzacych zbezczescic jej stylowy salonik.

Przypominal sobie kazde slowo ich rozmowy i kazdy jej ruch. Dochodzila godzina osma. Zbudzil sie ze zlotych snow zmeczony i glodny, ale na szczescie znajdowal sie w dzielnicy, gdzie nietrudno bylo o posilek.

Ujrzal niedaleko kosciola sw. Magdaleny mala restauracje, wygladajaca czysto i schludnie. Popchnal drzwi i zobaczywszy na uboczu pusty stol, zamowil kolacje.

Po posilku uczul sie silniejszym, pewniejszym siebie. Opuszczajac restauracje, zauwazyl, ze bylo bardzo zimno, z czego przedtem nie zdawal sobie zupelnie sprawy. Snieg padal duzymi platami i ostry polnocny wiatr smagal mu twarz.

Otulil sie starannie plaszczem; pozostawal mu jeszcze kawal drogi do mieszkania Blakeney'a, gdzie go oczekiwano.

Skrecil spiesznie w ulice St. Honor~e, unikajac otwartych placow, gdzie czyny zbuntowanej stolicy wystepowaly w calej swoje ohydzie. W drodze Armand myslal o Jance. Dotad byla ulubienica ludu – ale ktoz mogl wiedziec, czy jutro okrutne prawo, skierowane przeciwko podejrzanym, nie dosiegnie i jej i nie zawezwie przed trybunal rewolucyjny?

Mlodzieniec przyspieszyl kroku. Pilno mu bylo znalezc sie w gronie towarzyszy, uslyszec dzwieczny glos wodza i upewnic sie na mocy najswietszych praw przyjazni, ze Janka dostanie sie pod opieke „Szkarlatnego Kwiatu” i jego ligi. Blakeney mieszkal w malym domu na Quai de l'Ecole, niedaleko St. Germain l'Auxerrois, z ktorego mial rozlegly widok na rzeke, na wiezienie Ch~atelet i Palac Sprawiedliwosci.

Ten sam zegar wiezowy, ktory przed dwustu laty wybil godzine rzezi hugonotow, uderzyl dziewiata. Armand wbiegl w otwarta brame; na drugim pietrze, przez drzwi na prawo, przebijal promien swiatla. Armand pociagnal za dzwonek.

W dwie minuty pozniej znajdowal sie wsrod towarzyszy. Westchnal z ulga, bo juz samo otoczenie tchnelo niezmaconym spokojem. Mieszkanie bylo bardzo proste, bez najmniejszego komfortu, jak to w owych czasach bywalo w tak zwanych garsonierach; ale choc krzesla byly sztywne i niewygodne, kanapa i dywan zniszczone, a nawet dziurawe, wyczuwalo sie, mimo tego pozornego zaniedbania, obecnosc czlowieka o wyrafinowanym smaku.

Kominek roztaczal wkolo mile cieplo, choc powietrze dochodzilo w pelni przez przymkniete okno. Na stole stal prosty, gliniany dzban z duza wiazka kwiatow, a w powietrzu unosil sie delikatny zapach, niezmiernie mily po wstretnym zaduchu waskich uliczek.

Obecni w pokoiku sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i lord Hastings pozdrowili Armanda serdecznym usciskiem dloni.

– Gdzie Blakeney? – spytal zywo przyjaciol.

– Tutaj! – rozlegl sie dzwieczny glos z przyleglego pokoju.

We drzwiach stanal czlowiek, przeciw ktoremu podniosla sie olbrzymia reka calego narodu, za ktorego glowe rzad francuski bylby chetnie zaplacil niezliczone sumy – czlowiek przesladowany przez niepohamowana zemsta i nienawisc.

Czy nie zdawal sobie z tego sprawy? Czy nie dbal o to? – tego nie wiedzial nawet najdrozszy jego przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes.

W kazdym razie wygladal teraz – gdy stanal przed Armandem, wytworny jak zawsze w swym po mistrzowsku skrojonym ubraniu z bezcennymi koronkami u szyi i rak, z emaliowana tabakierka w cienkich, dlugich palcach – raczej na eleganckiego salonowca, niz na czlowieka czynu, ktory w swych szalonych przedsiewzieciach zapalal jeden narod plomiennym entuzjazmem, a drugi nienasyconym pragnieniem zemsty.