Znachor, стр. 67

— Na pewno.

— Daruje pan profesor. Wlasciwie, slyszac to z panskich ust, nie powinienem miec zadnych watpliwosci, ale czy z naukowego punktu widzenia jest to w ogole mozliwe?

— Zupelnie. Amnezja retrograda. Medycyna zna wiele podobnych wypadkow. Niepamiec wsteczna... Wymazuje z pamieci czlowieka cale poprzednie zycie. Po wojnie swiatowej zanotowano setki wypadkow tego rodzaju.

— Czy to skutek wstrzasu psychicznego?

— Przyczyna nie odgrywa roli. Amnezja wystepuje zwykle po krotkiej lub dluzszej utracie przytomnosci.

— A czy to jest nieuleczalne?

— Zdarzaja sie i takie wypadki. Na ogol jednak... Lecz nie tracmy czasu. Gdzie on jest?

— Kosiba?... Wyjechal razem z Czynskimi. Zabrali go. Ale to jest rzeczywiscie rewelacja! I pan profesor jest tego absolutnie pewien? — Absolutnie!

— Do licha! Gdybym to wiedzial podczas procesu! Zastrzelilbym prokuratora i sedziow!

Wyobraza pan sobie taki efekt?!...

Dobraniecki wszakze nie byl usposobiony do zajmowania sie ta strona sprawy.

— Uprzytomnilem to sobie dopiero pozniej — powiedzial wymijajaco. A teraz... Czy moze mi mecenas podac adres tych panstwa Czynskich?...

— Z przyjemnoscia. Zamierza pan tam pojechac?

— Oczywiscie.

— I ma pan nadzieje wyleczyc Kosibe, czy raczej Wilczura, z tej choroby?

— Tu nie potrzeba zadnego leczenia. Po prostu wystarczy przypomnienie mu, kim jest. Jezeli to nie pomoze... to nie ma zadnej rady.

— Zastanawiajace! Jednak cos niecos musial on pamietac, skoro na przyklad nie zapomnial swojej wiedzy lekarskiej?

— Tak. Dlatego tez mam najlepsze nadzieje — powiedzial wstajac Dobraniecki.

Rozdzial XX

Pociag, sapiac, zatrzymal sie na malej stacyjce. Byl jasny, sloneczny ranek. Dachy budynkow pokrywala gruba warstwa sniegu, galezie drzew uginaly sie pod obfita okiscia. Szeroki widok roztaczajacy sie z peronu zdawal sie w swojej bieli i jasnosci czyms odswietnym, zdawal sie zalotnie usmiechac i wabic swoja puszysta, przytulna cisza.

Profesor Dobraniecki stal i wpatrywal sie w te biala przestrzen. Tak dawno nie byl na wsi. Ten pejzaz wydal mu sie w pierwszej chwili czyms sztucznym, jakas dekoracja przesadnie realistyczna, pretensjonalna i piekna az do nieprawdopodobienstwa. Uplynelo kilka minut, zanim w swej pamieci odnalazl dawne odczucia, dawne kontakty z tym na nowo odkrytym swiatem, dawne zwiazki... Urodzil sie przecie na wsi, na wsi spedzil dziecinstwo i pierwsze lata mlodosci.

— Tez amnezja — myslal. — Czlowiek zyjacy zyciem miejskim zapomina o tym swiecie.

Wpada w chorobliwy rytm kariery, pracy, wyscigu... I po prostu przestaje wiedziec o istnieniu tej pogody, tej ciszy... tej innej ziemi, gdzie prawda tak bezposrednio przemawia do czlowieka nie przez glosnik radia, nie czarnymi czcionkami druku... Zapomina sie o tym...

Uslyszal za soba lekko skrzypiace kroki i glos:

— A pan pewno do Radoliszek?

— Nie, do Ludwikowa. Czy mozna tu dostac jakas furmanke?

— Dlaczego nie? Mozna. Jezeli pan kaze, skocze tu do Pawlaka, on migiem zaprzegnie.

— Prosze pana bardzo.

To „migiem” trwalo jednak prawie godzine. Jazda do Ludwikowa po nieprzetartej drodze dobre pol. Gdy sanki stanely wreszcie przed palacem, bylo juz poludnie. Zwabiona szczekaniem psow, w drzwiach ukazala sie pani Michalesia i przyslaniajac oczy dlonia, bo blask byl wielki, przyjrzala sie nieznajomemu.

— Pan zapewne w interesie do fabryki? — zapytala. — Nie. Chcialbym widziec sie z panem Czynskim.

— To prosze do srodka. Ale panstwa nie ma w domu.

— Nic nie szkodzi. Wlasciwie zalezy mi na zobaczeniu sie z narzeczona pana Czynskiego, z panna Wilczurowna.

— Jej tez nie ma.

— Nie ma?

— Tak! Wszyscy, prosze pana, pojechali do Radoliszek. Profesor Dobraniecki zawahal sie.

— A predko wroca?

— Nie wiadomo, prosze pana. Pojechali dac na zapowiedzi. No, to juz pewno ksiadz proboszcz ich nie pusci. Na obiedzie zatrzyma.

— Tak?... To niedobrze. A czy moze mi pani powiedziec?... Mecenas Korczynski w Wilnie poinformowal mnie, ze panstwo Czynscy zabrali do siebie niejakiego Antoniego Kosibe, znachora?

— A jakze, prawda, zabrali. Tylko ze on nie chcial tu u nas zostac.

— Nie rozumiem...

— Ot, nie chcial. Taki ladny domek wyszykowali tu dla niego, o tam, za ogrodem. A on nie chcial.

— Wiec gdzie jest?

— Gdziezby? Do mlyna pojechal, do Prokopa Mielnika. Powiadal, ze tam mu najlepiej bedzie. Zdziwaczal stary. Ale ja tu gadam na mrozie, choc co prawda mroz dzis niewielki, a pana do srodka nie prosze. Niechze pan bedzie laskaw...

Dobraniecki zamyslil sie.

— Nie, dziekuje pani. Musze pojechac do Radoliszek. Mam bardzo malo czasu i czekac nie moge.

— Jak pan woli. A jezeli panstwo chce pan zobaczyc, to na plebanie prosze wstapic.

— Dobrze. Dziekuje pani.

Woznica podcial konia, profesor szczelnie owinal nogi baranica i sanki ruszyly.

Widocznie jednak jakis pech przesladowal go tego dnia. Gdy zajechal przed plebanie, dowiedzial sie, ze sa tu tylko starsi panstwo Czynscy, do ktorych wlasnie zadnego interesu nie mial. Ich stangret poinformowal profesora, ze pan Leszek z narzeczona pojechali na cmentarz, gdzie pochowana jest jej matka, a po drodze mieli wstapic do mlyna, zeby zobaczyc sie ze znachorem.

— Albo tam, albo tam pan ich znajdzie — zakonczyl stangret i zwracajac sie do woznicy profesora, zapytal: — A ty, Pawlak, znasz ludwikowskie srokate?

— Co nie mam znac...

— No, to uwazaj. Mlody panicz srokatymi pojechal. Jak je zobaczysz, to znaczy sie, ze i panicz tam jest.

— Wiadomo. — Woznica kiwnal glowa i cmoknal na konika.

Do radoliskiego cmentarza byly dwie drogi. Blizsza, ktoredy zawsze pogrzeby chodzily, wiodla kolo Trzech Gruszek. Nadkladajac zas okolo wiorsty mozna bylo jechac kolo mlyna Prokopa Mielnika. Te wlasnie droge wybral Leszek nie tylko dlatego, ze byla juz dobrze przetarta, ale i w tym celu, by przy okazji odwiedzic znachora.

W glebi duszy Leszek byl nan troche rozgoryczony. Nie mogl zrozumiec, dlaczego Kosiba nie przyjal proponowanej mu gosciny w Ludwikowie, dlaczego nie chcial zamieszkac w domku za ogrodem, nad ktorego odrestaurowaniem tyle klopotali sie z Marysia. Wiedzial zreszta, jak Marysia lubi swego „stryjcia Antoniego” i jak bardzo chce miec go przy sobie. Dla obojga odmowa znachora byla przykra niespodzianka.

Totez teraz, po daniu na zapowiedzi, uradzili zaatakowac go prosbami jeszcze raz. Marysia wprawdzie, znajac usposobienie „stryjcia Antoniego”, slabe miala nadzieje. Leszek jednak, z natury uparty, zapewnial ja, ze zdola go sklonic do przeprowadzki.

Znachora zastali przed mlynem z workiem maki na plecach. Wlasnie ladowano sanie, zwane w tych okolicach „rozwalenkami”.

Przywital sie z mlodymi bez usmiechu, otrzepnal rece i zaprosil ich do swojej przybudowki.

— Dzien niezimny — powiedzial — ale zaraz samowar podgrzeje i herbata goraca nie zaszkodzi.

— Z przyjemnoscia — zawolal Leszek. — My sie tu u pana nie krepujemy... Jak u siebie w domu.

— Dziekuje za laske.

— Laski tu z naszej strony rzeczywiscie wiele, bo pan pogardzil nasza goscina w Ludwikowie, a my panska przyjmujemy.

Znachor nie odpowiedzial. Wyciagnal zza pieca stary but, naciagnal go cholewa na rure samowaru i zaczal rozdmuchiwac przygasle wewnatrz wegle, az z dolu wylatywal popiol i iskry.

— Pan, panie Antoni — odezwal sie znowu Leszek — naprawde robi nam krzywde. Toz i kolo Ludwikowa nie zabraknie chorych potrzebujacych panskiej pomocy. A my mamy tesknic za panem?...

Kosiba usmiechnal sie blado.

— Zarty, panie! Po co ja wam potrzebny...

— Wstydzilby sie pan. — Leszek udal oburzenie. — Juz nie mowiac o mnie, ale nie bedzie pan przecie twierdzil, ze Marysia nie jest do pana przywiazana!

— Bog jej zaplac!

— No, wiec?

— A ot, przywiazanie przywiazaniem, a zycie zyciem. Nowe zycie, nowe przywiazania.