Znachor, стр. 43

— Teraz mi sie nie wymkna — mruknal Zenon.

Od tygodnia pil na umor. Wyprosil od ciotki w Swiecianach kilkadziesiat zlotych i wracajac do Radoliszek, czasem pieszo, czasem nadarzajaca sie furmanka, nie ominal zadnej karczmy, zadnego szynku. Wracal, by jeszcze raz prosic ojca o przebaczenie, nie wierzyl jednak, ze je uzyska, i z rozpaczy doprowadzal sie wodka do zupelnej nieprzytomnosci. Gdy po poludniu spotkal na drodze motocykl Czynskiego i poznal ich dwoje, ich, sprawcow jego wypedzenia z domu, w pijanej glowie z cala sila odezwala sie nienawisc i pragnienie zemsty.

— Teraz mi zaplaca za moja krzywde — powtarzal sobie.

Wiedzial, ze tedy musza wracac, ze innego objazdu nie ma. Usiadl w rowie za zakretem i czatowal.

Huczalo mu jeszcze w glowie i zataczal sie, lecz teraz, gdy uslyszal nadjezdzajacy motocykl, przystapil do dzialania szybko i planowo. Wykalkulowal wszystko dokladnie. Tuz za tym zakretem droga wznosila sie dosc stromo i Czynski bedzie musial dodac gazu, a zrobi to tym smielej, ze zakret jest dosc lagodny.

Gdy tuz za zakretem zobaczy nieprzewidziana przeszkode, za pozno juz bedzie na hamowanie i nie bedzie sposobu unikniecia katastrofy.

Material na przeszkode Zenon przygotowal zawczasu. Byly to dwa dosc grube nadprochniale kloce znalezione w zaroslach i kupa kamieni, ktorych nie brakowalo w rowach.

Teraz bez straty czasu wywindowal to na droge i ulozyl systematycznie w poprzek. Przejazd byl zatarasowany zupelnie, o wyminieciu przeszkody nie moglo byc mowy. Po obu stronach waskiej drogi byly glebokie rowy, a ich brzegi zewnetrzne znacznie wystawaly ponad poziom wewnetrznych. Porosniete zreszta byly gestymi zaroslami tworzacymi jakby dwie sciany na obu stronach.

Nie bylo jeszcze zbyt ciemno i Zenon z ponurym zadowoleniem jeszcze raz obejrzal swoja robote. Juz chcial ruszyc w strone traktu, gdy przyszlo mu na mysl, ze ukrywszy sie w zaroslach obok barykady moze bez obawy przyjrzec sie efektowi swej zemsty.

— Przynajmniej zobacze, jak skreca kark. — Usmiechnal sie. Zesliznal sie kilka razy po stromym zboczu rowu, lecz wreszcie wdrapal sie na gore, rozsunal galezie krzakow i ulozyl sie wygodnie pod nimi. Punkt obserwacyjny byl wybrany doskonale. Pozostawalo lezec spokojnie i czekac, a gdy sie rozbija, wyjsc na trakt i ruszyc do miasteczka. Nikt nie bedzie mogl udowodnic mu, ze to on ulozyl przeszkode, nikt go tu nie widzial, a ten chlop, z ktorym od wickunskiej karczmy jechal, pojechal przecie w kierunku Oszmiany. Zreszta nie wiedzial nawet, kogo wozil. A tych tu znalezc moga dopiero rankiem. W nocy ta droga nikt nie jezdzi, nie to co traktem, ktorym ida furmanki na ranny pociag na stacje lub tez po cegle do Ludwikowa.

— Oczywiscie moga powstac podejrzenia — myslal Zenon. — Nieraz odgrazalem sie. Ale dowodow przeciw mnie nie znajda zadnych. A za swoja krzywde odplace... I jeszcze bede mial widowisko... Takie nie co dzien sie zdarza!...

Mijaly minuty, ktore zdawaly sie mu godzinami. Warkot motoru zblizal sie, stawal sie coraz glosniejszy. Juz nie wiecej jak pol kilometra dzielilo ich od nieuniknionej katastrofy.

— Chyba ze go jakies licho ostrzeze — przemknelo Zenonowi przez glowe.

Ale Czynskiego nic nie ostrzeglo. Przeciwnie, skonstatowal, ze robi sie dosc zimno i ze Marysia moze sie zaziebic. Poniewaz zas za mostkiem droga byla znacznie lepsza, porzadnie dodal gazu.

Snop jaskrawego, bialego swiatla wbijal sie przed nimi w ciemnosc, rozsuwal ja na obie strony torujac droge. Jeszcze dwa zakrety, za drugim wzgorek o dosc duzej pochylosci i juz bedzie trakt. Leszek myslal o jutrzejszym dniu, o rozmowie decydujacej z rodzicami, o tym, jak przedstawi im Marysie, o swym wielkim szczesciu, o wieczorach spedzanych we dwojke, o rankach, kiedy budzic sie beda, by po raz tysieczny upewnic siebie, ze ich szczescie nie bylo snem, lecz rzeczywistoscia... Myslal o stole nakrytym na dwie osoby, o mej, wesolej, promiennej i jasnej, krzatajacej sie w jego domu, w ich domu...

I nagle zobaczyl...

Zanim mysl zdolala przebiec przez mozg, zanim zrozumial, ze to smierc, odruchowo dal hamulec, blyskawicznie opuscil nogi i wbil obcasy w pedzaca pod kolami droge. Zawyly rozpaczliwym wysilkiem gumy, dwie fontanny rudego zwiru trysnely na obie strony i rozlegl sie gluchy trzask poteznego uderzenia.

A potem wszystko ucichlo.

Widowisko istotnie bylo nie byle jakie i Zenon nie opuscil zen ani jednego fragmentu, ani ulamka sekundy. Widzial wypadajacy zza zakretu motocykl, widzial rozpaczliwe wysilki kierowcy, widzial moment, gdy maszyna uderzyla o przeszkode i dwa ciala pokracznie wylatujace wysoko w powietrze.

Potem zalegla cisza.

Z dziwna jasnoscia rozumial, co sie stalo. Byl tak trzezwy, jakby nigdy nie mial w ustach kropli alkoholu. Dokonal zemsty. Tam na drodze leza om albo zabici, albo smiertelnie ranni. Dokonal zemsty i nic nie czul, a raczej czul w sobie zupelna pustke. I ten dziwny, gluchy spokoj.

Zszedl na droge. Z lewej strony daleko odrzucony od przeszkody lezal motocykl. Zenon zapalil zapalke. Byla to kupa pogmatwanego zelastwa. Ruszyl dalej i znowu zaswiecil sobie.

Lezeli niedaleko od siebie. Ja wyrzucilo dalej. Zenon pochylil sie nad nim. Rece i nogi rozrzucone bezladnie, glowa przykurczona do ramienia. Wygladal jak miekki manekin. Dol twarzy byl zmiazdzony, z szeroko otwartych ust ciekla krew. Oczy mial zamkniete.

O dwa kroki dalej lezala ona. Lezala twarza ku ziemi ze stulonymi ramionami, tak jakby plakala, jakby sama spokojnie polozyla sie tu, by poplakac sobie, w ten sposob wlasnie polozyla sie, jak wszystkie kobiety klada sie, gdy placza. Nie bylo na niej znac, ze cokolwiek jej sie stalo. Zenon potarl o pudelko nowa zapalke i nachylil sie nad Marysia, by zajrzec jej z boku w twarz. I wtedy zobaczyl niewielka krwawa kaluze we wlosach.

Obejrzal sie jeszcze za siebie. Zdawalo mu sie, ze Czynski jeknal. Musialo to jednak byc zludzenie. Schowal zapalki do kieszeni i ruszyl przed siebie.

Szedl, nie zdajac sobie z tego sprawy, coraz szybciej. W jego glowie dzialo sie cos dziwnego. Czul, ze ogarnia go jakies nowe, nieznane uczucie, uczucie straszne. Tak, bal sie, smiertelnie bal sie, ale nie tamtych, co zostali na drodze, ale siebie samego, samego siebie w tej pustce, w ciemnosci, w swiadomosci, ze oto tuz obok, tuz za nim, niemal w nim jest ktos drugi, potworny, grozny, straszliwy...

— Morderca!

I nagle zaczal biec. Ze zdyszanych piersi wyrwal mu sie krzyk:

— Ratunku! Ratunku! Ratunku!...

Na trakcie slychac bylo turkot. Znajdzie tam ludzi. — Na pomoc! Ratunku! Morderca!...

Krzyk przechodzil w wycie, dzikie, zwierzece wycie, w nieartykulowany skowyt, w ktorym nie mozna juz bylo doslyszec slow, tylko obledny strach i rozpaczliwe blaganie.

Rozdzial XIII

W mlynie wczesnie ukladano sie do snu. Nawet baby, ktore pomimo dziennego trudu lubily kocolowac do pozna i nigdy nie mogly dosc sie nagadac, wysiadujac nieraz do polnocy przed chata, jako ze noce zaczely sie chlodnawe, tez zabieraly sie do spoczynku.

Stary Prokop przed obrazami odprawial swoje dlugie wieczorne pacierze i wybijal czolem o podloge tym gorliwsze poklony, ze to byl dzien niedzielny. Parobek Witalis chrapal juz od dawna w kuchennej izbie. Mlody Wasil siedzial w. przybudowce u Antoniego Kosiby i pogrywal cichutko a majstersko na organkach, pogrywal i przygladal sie znachorowi, ktory milczaco w niewielkiej miseczce ugniatal tluczkiem drewnianym loj z jakims lekarstwem i z zolcia wieprzowa. Robil swoja skuteczna masc na odmrozenie.

Nagle w tej ciszy zaczal ujadac pies. Zbudzone gesi odezwaly sie glosnym geganiem.

— Ktos jedzie do nas — powiedzial Wasil.

— To wyjrzyj — mruknal znachor.

Wasil obtarl rekawem organki, schowal je do kieszeni, nie spieszac sie wyszedl na dwor. Wyraznie poslyszal turkot wozu i zmieszane glosy ludzkie. Wiele glosow, musialo ich byc z osiem albo i dziesiec ludzi. Jeden biegl przodem, sapiac z wysilku. Gdy dobiegl do Wasila i zatrzymal sie w swietle padajacym z okna, ten az cofnal sie.