Tajemnica Jeczacej Jaskini, стр. 8

– Pojdziemy wokol stoku – zadecydowal Jupiter. – Rozgladajcie sie bacznie za jakims otworem.

Gore pokrywaly karlowate drzewa i niskie, geste krzewy, wyrosle miedzy duzymi, kraglymi glazami. W swietle latarek chlopcy przeszukiwali krzaki, zagladali pod glazy, ale nie znalezli nic, co mogloby byc wejsciem do jaskini.

– Wydaje mi sie, ze szukamy w zlym miejscu, Jupe – odezwal sie Pete.

– A gdzie jeszcze mozna szukac? – zapytal Bob.

– Nikt nam nie mowil, ze istnieje w ogole drugie wejscie. Jesli wiec jest jakies, zaloze sie, ze jest dobrze ukryte – odparl Pete.

– Myslisz, ze nie moze byc dostepne z plazy? – spytal Bob. – Ale musi byc gdzies blisko. Przeciez ta sciezka jest jedyna droga w dol.

– Chyba masz racje – powiedzial Jupiter. – Bob, chodz ze mna. Przeszukamy prawa strone. Pete, ty idz w lewo.

Skaly zamykajace plaze byly sliskie, pokryte wodorostami i muszlami. Jupiter i Bob przechodzili przez nie ostroznie, oswietlajac sciane urwiska w poszukiwaniu otworu. Dotarli w koncu do miejsca, z ktorego nie mozna bylo isc dalej, nie zaglebiwszy sie w wodzie. Zniecheceni zamierzali wlasnie zawrocic, gdy dobieglo ich wolanie Pete'a.

– Znalazlem!

Przegramolili sie przez mokre kamienie i pobiegli na leb na szyje przez plaze. Pete stal poza jej obrebem, na duzym, plaskim glazie. Miedzy dwoma gigantycznymi, okraglymi kamieniami zobaczyli otwor. Byl maly i na wysokosci zaledwie kilkudziesieciu centymetrow nad lustrem wody.

– Sluchajcie.

Dzwiek nie budzil watpliwosci

– Aaaaaaa-uuuu-uuu-uu!

Plynal z otworu, ledwie uchwytny, jakby z przepastnej glebi jaskini. Pete skierowal snop swiatla latarki na skalne wejscie. Bylo czarne, mokre i bardzo waskie. Tunel zdawal sie biec wprost w glab gory.

ROZDZIAL 7. Odglosy nocy

– To jest okropnie waskie i wilgotne, Jupe – powiedzial niespokojnie Pete.

– I moze prowadzic donikad – dodal Bob.

– Nie, to musi byc wejscie do jaskini – upieral sie Jupiter. – W przeciwnym razie nie slyszelibysmy tego jeku.

– Ale ten otwor jest taki maly… – glos Pete'a byl pelen watpliwosci.

Jupiter przykucnal i wpatrzyl sie w tunel.

– Mysle, ze jesli bedziemy sie zachowywac ostroznie, mozemy spokojnie wejsc do srodka. Bob, ty jestes najmniejszy. Owiazemy cie lina i wsuniesz sie pierwszy.

– Ja? Tam? Zdaje sie, ze mielismy sie trzymac razem.

– To by bylo nierozsadne, wchodzic razem – tlumaczyl Jupiter. – Jesli chce sie sforsowac nieznane przejscie, jedynym rozsadnym sposobem jest poslanie najpierw jednej osoby zabezpieczonej lina, podczas gdy pozostale zostaja na zewnatrz, gotowe w kazdej chwili wyciagnac te pierwsza, gdyby napotkala jakies niebezpieczenstwo.

– Tak, tak – wtracil Pete. – Widzialem to na filmie o obozie jenieckim. Kiedy zolnierze kopia tunel, zawsze jeden jest na przedzie obwiazany lina. Jak nia szarpnie, reszta wyciaga go na zewnatrz.

– Wlasnie – powiedzial Jupiter z lekka irytacja w glosie. Pierwszy Detektyw nie lubil, gdy ktos wykazywal, ze jego pomysl nie jest oryginalny.

– Pamietaj, szarpnij mocno line, gdybys mial jakies klopoty – zwrocil sie do Boba. – Natychmiast cie wyciagniemy.

Nie bardzo przekonany, lecz dzielnie opanowujac strach, Bob obwiazal sie mocno lina w pasie i wczolgal sie do waskiego tunelu.

W srodku panowaly ciemnosci i chlod. Sklepienie bylo o wiele za niskie, by mogl stanac, a sciany mokre i oslizgle, pokryte morskim mchem. Posuwal sie naprzod wolno, na czworakach. W swietle latarki kraby pierzchaly na boki, skrobiac kleszczami mokra skale.

Po mniej wiecej dziesieciu metrach strop nagle zalamal sie ostro w gore. Bob wstal. W swietle latarki widzial, ze tunel prowadzi wciaz na wprost, ale jest juz szeroki, suchy i lekko sie wznosi.

– Jupe! Pete! Wszystko w porzadku! – krzyknal za siebie.

Wkrotce obaj przyjaciele przylaczyli sie do niego.

– Tutaj jest zupelnie sucho – zdziwil sie Pete.

– Ta czesc tunelu musi byc powyzej linii przyplywu – powiedzial Jupiter. – Zaczne znaczyc nasza droge. Nasluchujcie przez caly czas, skad dochodza jeki, zebysmy szli we wlasciwym kierunku.

Szli ostroznie naprzod, a Jupiter zatrzymywal sie co pare krokow, rysujac na scianie biala kreda znak zapytania i strzalke. Po kilkunastu metrach korytarz zawiodl ich do nowej obszernej groty, jednej z wielu, ktore zdawaly sie dziurawic jak rzeszoto cale wnetrze Diabelskiej Gory. Ponownie znalezli tu liczne otwory wejsciowe bocznych tuneli.

Staneli posrodku zdezorientowani.

– Znowu problem – powiedzial Pete.

– Ta gora to istny ser szwajcarski – Bob byl juz zniechecony. – Jak uda nam sie kiedykolwiek wytropic zrodlo tego jeku?

Jupiter jednak ani nie rozgladal sie po nowej grocie, ani nie szukal otworow licznych korytarzy. Sluchal.

– Czy ktorys z was slyszal jek, od kiedy weszlismy? – zapytal.

Bob i Pete zastanawiali sie przez chwile.

– O, do diabla, nie! – zaklal Bob.

– Slyszalem tylko, kiedy bylem na zewnatrz – powiedzial Pete.

– Nie slyszalem takze, kiedy sie czolgalem przez pierwszy odcinek tunelu – dodal Bob.

Jupiter skinal glowa.

– Jak tylko wchodzimy do srodka, jek ustaje. Wielce podejrzana sprawa. Raz mogl to byc przypadek, po raz drugi wyglada na jakas prawidlowosc.

Pete spojrzal na niego zaintrygowany.

– Myslisz, ze wchodzac, zmieniamy cos w jaskini, nie zdajac sobie z tego sprawy?

– To jedna z mozliwosci – przytaknal Jupiter.

– Inna, ze ktos nas widzial – powiedzial Bob. – Ale jak mogl nas widziec na plazy w ciemnosciach?

Jupiter pokrecil bezradnie glowa.

– Musze przyznac, ze sam jestem zbity z tropu. Byc moze…

Uslyszeli dzwiek wszyscy rownoczesnie. Ledwie uchwytny, daleki odglos dzwonkow i klip-klap, klip-klap konskich podkow.

– Kon! – wykrzyknal Bob.

Jupiter przekrzywil glowe i nasluchiwal bacznie. Odglos zdawal sie dochodzic zza sciany groty.

– On… on jest wewnatrz gory!

– Nonsens, Jupe – powiedzial Bob. – Musi byc gdzies w dalszej czesci jaskini.

Jupiter potrzasnal glowa.

– Jesli moj zmysl orientacyjny mnie nie zawodzi, dalsza czesc jaskini znajduje sie po przeciwnej stronie. Ta sciana jest rownolegla do zbocza gory i zaden tunel nie prowadzi w tym kierunku!

– Moze lepiej stad wyjdzmy… – wymamrotal Pete.

– Mysle, ze masz racje – przytaknal pospiesznie Jupiter.

– Chodzmy!

Chlopcy przepychali sie jeden przez drugiego, biegnac waskim korytarzem. Pete pierwszy dopadl malego tunelu i wczolgal sie do niego blyskawicznie. Bob i Jupiter tuz za nim.

Wypadli na zewnatrz zanurzajac sie po kolana w wodzie. Biegli, potykajac sie o kamienie i wreszcie zwalili sie na bialy piasek plazy. Lezeli, dyszac ciezko.

– Skad wlasciwie dochodzily te odglosy? – odezwal sie wreszcie Bob.

– Nie mam pojecia – wyznal niechetnie Jupiter. – Mysle jednak, ze zbadalismy dosc na jeden wieczor. Wracajmy do domu.

Bob i Pete z ulga wspinali sie waska sciezka za Pierwszym Detektywem. Dotarli juz niemal do zelaznej furtki, gdy Jupiter zatrzymal sie nagle. Pete nieomal wpadl na niego w ciemnosciach.

– Co ty wyprawiasz, Jupe!

Jupiter nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w podwojny szczyt Diabelskiej Gory.

– Co jest? – szepnal Bob.

– Przyszlo mi cos wlasnie do glowy – odparl wolno Jupiter. – Poza tym zdawalo mi sie, ze cos sie rusza tam, na gorze…

Z ciemnosci nadbiegl dzwiek dzwonkow i znajome klip-klap, klip-klap.

– Och, nie – jeknal Bob.

– Czy to jest to samo, co slyszelismy w jaskini? – zapytal szeptem Pete.

– Tak sadze – powiedzial Jupiter. – Odglosy musialy sie przesaczac z zewnatrz przez jakas szczeline w skale. Takie pekniecia swietnie przenosza dzwieki. Mozna odniesc wrazenie, ze rozbrzmiewaja wewnatrz gory.

Odglos stukajacych podkow byl coraz blizszy i chlopcy przykucneli w gestych krzakach w poblizu furtki. Wielki, czarny kon ukazal sie na stromym zboczu Diabelskiej Gory. Schodzil truchtem w dol. O kilka krokow od chlopcow minal skrywajace ich krzewy.