Tajemnica Jeczacej Jaskini, стр. 7

– Takie duze? Musza miec z osiemdziesiat centymetrow dlugosci! – dziwil sie Bob.

– Co najmniej – stwierdzil Jupiter powaznie. – I bylo to duze, czarne i blyszczace. Jakis rodzaj…

– Potwora! – dokonczyl Pete.

– Staruch! – wykrzyknal Bob.

Chlopcy spojrzeli po sobie zaleknieni. Nie wierzyli w potwory, ale co moglo zostawic tak olbrzymie slady?

Nagle oslepilo ich ostre swiatlo. Przerazeni przylgneli do sciany. Zza swiatla dobiegl ich ochryply glos:

– Co tu sie dzieje?

Wolno zblizala sie do nich jakas postac – zgieta sylwetka starego czlowieka z biala, zmierzwiona broda i z olbrzymia strzelba w rece.

ROZDZIAL 6. Niebezpieczna wyprawa

Stary czlowiek machnal reka w kierunku ciemnych tuneli.

– Te korytarze ida hen daleko do srodka – powiedzial wysokim, lamiacym sie glosem. – Wy, mlodziaki, mozecie sie bardzo latwo w nich zgubic.

W jego czerwono obrzezonych oczach zapalily sie niedobre blyski.

– Trzeba byc tu wielce ostroznym – zaskrzeczal. – Trzeba znac ten kraj, tak, panie. Siedemdziesiat lat tu zyje i nigdy nie stracilem mego skalpu, o nie, panie. Myslec na zapas, to cala historia. Znac kraj i walczyc z wrogami.

– Skalp? – zdumial sie Pete. – Pan walczyl z Indianami? Tutaj?

Stary machnal swa antyczna strzelba.

– Indiany! Powiem wam o nich, powiem. Zylem z nimi cale moje zycie. Mili ludzie, ale twardzi wrogowie, tak panie. Dwa razy malo nie stracilem skalpu. Raz w kraju Utekow, raz w kraju Apaczy. Przebiegli ci Apacze. Ale ucieklem.

– Nie sadze, zeby tu byli teraz jacys Indianie, prosze pana – powiedzial Jupiter grzecznie. – I na pewno sie nie zgubimy.

Wzrok czlowieka spoczal na chlopcach. Zdawalo sie, ze po raz pierwszy rzeczywiscie ich widzi.

– Teraz? Oczywiscie nie ma tu teraz Indian. Bardzo nierozsadnie chlopcy lazic tak po tej jaskini. Obcy tu, co? – jego glos byl teraz nizszy i rowniejszy. Stary czlowiek stracil tez swoj dziki wyglad.

– Tak, prosze pana, nie jestesmy tutejsi – pierwszy odezwal sie Bob. – Jestesmy z Rocky Beach.

– Spedzamy wakacje na Ranczu Krzywe Y, u panstwa Dalton – dodal Jupiter – A pan?…

– Jestem Ben Jackson. Mozecie mnie chlopcy nazywac Ben. Daltonowie, co? Fajni ludzie, tak, panie. Przechodzilem obok dolina i uslyszalem czyjs krzyk. Pewnie jeden z was krzyczal, co?

– Tak, prosze pana – powiedzial Jupiter. – Ale mysmy sie nie zgubili. Widzi pan, robimy znaki idac, tak wiec wiemy, jak wrocic.

– Oznaczacie szlak, co? No, to wielce rozsadnie. Mysle, ze dalibyscie sobie rade w dawnych czasach, w wielkim kraju. Ale co wlasciwie tu robicie?

– Staramy sie odkryc, co wydaje te jeczace dzwieki – wyjasnil Bob.

– Tylko to przestalo jeczec, gdy weszlismy do jaskini – dodal Pete. Nagle stary czlowiek jakby sie skurczyl. Jego oczy zachmurzyly sie i pojawila sie w nich ostroznosc. Zmiana byla tak zaskakujaca, ze przez moment chlopcom zdawalo sie, ze patrza na inna osobe.

– Jeki, co? – jego glos byl znowu skrzekliwy. – Ludzie mowia, ze to El Diablo wrocil. Nie ja, nie, panie. Ja powiem, to Staruch jeczy, tak powiem. Zyl w tej jaskini, jeszcze nim sie tu bialy czlowiek pokazal. Czas nic dla niego nie znaczy. Wy sie, chlopcy, trzymajcie stad z daleka, bo Staruch was dopadnie, to pewne. Jess Dalton niech sie tez lepiej trzyma z daleka, i szeryf, i oni wszyscy. Staruch dobierze sie do kazdego!

Glos starego czlowieka rozbrzmiewal przejmujacym jazgotem w mrocznej grocie. Bob i Pete rzucali nerwowe spojrzenia na Jupitera, ktory przygladal sie uwaznie Benowi.

– Czy widzial go pan kiedys? – zapytal. – Czy widzial pan Starucha tu, w jaskini?

– Widzial go? – zarechotal Ben. – Cos widzialem, tak, panie. Wiecej niz raz widzialem.

Rozejrzal sie wokol ostroznie po czym jego wyglad znowu sie zmienil. Wyprostowal sie, oczy mu sie wypogodzily, a glos stal sie znowu niski i spokojny.

– No dobrze, chlopcy. Chodzcie teraz lepiej ze mna. Nie moge przeciez was zostawic bladzacych po jaskini.

Jupiter skinal glowa.

– Mysle, ze widzielismy dosc na dzisiaj. Pan ma racje, tu mozna sie latwo zgubic.

Ben uniosl do gory swa latarnie, ktorej jasne swiatlo rozproszylo mroki groty i zlagodzilo jej posepnosc.

Szybko odnalezli droge powrotna do doliny. Kiedy szli w towarzystwie starego czlowieka do swych rowerow, Jupiter nastawial uszu, ale zaden dzwiek nie dobiegal z jaskini.

– Roztropni z was chlopcy – powiedzial Ben na pozegnanie – ale Staruch madrzejszy od wszystkich. Lepiej mu sie nie narazac. Powiedzcie Jessowi Daltonowi, ze Staruch czuwa, tak, panie.

Smiech starego rozlegal sie jeszcze, gdy jechali droga w strone domu. Biorac zakret Jupiter zatrzymal sie nagle.

– Och! – wydal okrzyk Pete, ktory o malo nie wpadl na niego.

Bob zahamowal.

– Co sie stalo, Jupe?

– Porzucenie zadania w polowie nie przystoi Trzem Detektywom – powiedzial Jupiter, zawracajac juz rower.

– Mysle, ze powinnismy wrocic do domu – zaprotestowal Bob.

– Ja tez – poparl go Pete szybko.

– Dwa do jednego, Jupe.

Ale Jupiter pedalowal juz w przeciwnym kierunku. Bob i Pete patrzyli za nim przez chwile, wreszcie z rezygnacja zawrocili. Obaj wiedzieli, ze nikt i nic nie powstrzyma Jupe'a, jesli raz wbil sobie cos do glowy. Kiedy sie z nim zrownali, wpatrywal sie bacznie w mrok przed nimi.

– Droga wolna – powiedzial. – Chodzcie.

– Co robimy? – zapytal Bob, gdy Pierwszy Detektyw zsiadal z roweru.

– Zostawimy rowery tutaj i pojdziemy dalej na piechote – odparl Jupiter. – Bedziemy mniej widoczni.

– Dokad idziemy? – zapytal Pete.

– Zauwazylem wlasnie, ze ta droga zatacza luk wokol Diabelskiej Gory i schodzi do morza – powiedzial Jupiter. – Chce zobaczyc, czy nie ma drugiego wejscia do jaskini od strony oceanu.

Poszedl przodem w dol ciemnej drogi, Bob i Pete za nim. Doline zalegaly cienie, drzewa i krzewy przed nimi zdawaly sie wyplywac z nocy.

– Natknelismy sie na trzy zagadki dzisiejszego wieczoru – odezwal sie Jupiter. – Po pierwsze: dlaczego jeki ustaly, gdy bylismy w jaskini. Wiatr sie nie uciszyl, wial nadal, gdy wyszlismy z niej.

– Uwazasz, ze cos zatrzymalo jeki? – zapytal Bob.

– Jestem tego pewien – odparl Jupiter z przekonaniem.

– Ale co? – pytal Pete.

– Prawdopodobnie nie cos, ale ktos, kto nas widzial wchodzacych do jaskini – powiedzial Jupiter. – Po drugie: Ben Jackson bardzo chcial, zebysmy wyniesli sie z jaskini. Ciekawe dlaczego?

– Przerazajace, jak on sie zmienial – Bob wzdrygnal sie.

– Tak – powiedzial Jupiter w zadumie. – Niezwykle osobliwy stary czlowiek. Zdawalo sie, ze jest dwiema osobami, zyjacymi w roznych czasach. Szczerze mowiac, nie moglem opanowac wrazenia, ze odgrywa przed nami rodzaj przedstawienia.

– Moze rzeczywiscie niepokoil sie o nas – zastanawial sie Pete – jesli naprawde widzial… Starucha.

– Byc moze – zgodzil sie Jupiter. – Nastepna zagadka to ta czarna, lsniaca rzecz, ktora widziales, i slady na dnie groty. Jestem pewien, ze to byla woda. Jest oczywiscie mozliwe, ze w jaskini jest jakis stawek, ale moze to rowniez oznaczac, ze istnieje drugie do niej wejscie od strony oceanu. Tego wlasnie musimy poszukac.

Przeszli jeszcze kawalek i droga urwala sie nagle przy ogrodzeniu z zelazna furtka. Poza nia dwie waskie sciezki biegly w dol urwiska, jedna w lewo, druga w prawo. Daleko w dole jasniala w swietle ksiezyca biala linia przybrzeznych fal. Chlopcy wspieli sie na zamknieta furtke i zeskoczyli po drugiej stronie.

– Pojdziemy w prawo, w strone jaskini – powiedzial Jupiter. – Pete niech lepiej prowadzi, ja pojde ostatni. Powiazemy sie lina, tak jak to robia na wspinaczkach gorskich. Jesli natrafimy na jakies niebezpieczne przejscie, bedziemy przechodzic pojedynczo.

Chlopcy obwiazali sie lina wokol pasa, po czym Pete pierwszy ruszyl w dol waska sciezka. Ponizej fale wznosily sie i odplywaly spomiedzy ogromnych skal, osrebrzonych swiatlem ksiezyca. Schodzili coraz nizej. Rozpryskujace sie fale oblewaly ich jakby deszczem, a sciezka zamienila sie w polke skalna, nieraz tak waska, ze przesuwali sie po niej krok za krokiem, wczepieni w skalista sciane gory. Ostatni odcinek sciezki spadal ostro po urwisku. Wreszcie znalezli sie na malej piaszczystej plazy, opustoszalej teraz, ale noszacej slady obecnosci ludzi. Walaly sie po niej puszki po piwie, butelki po napojach i resztki jedzenia.