Tajemnica Jeczacej Jaskini, стр. 22

– To byly naprawde zwykle wypadki – powiedzial Waldo. – Zdarzaja sie tu ciagle. Ludzie sa podenerwowani tym zawodzeniem i postepuja nieostroznie. Dlatego bylo ich wiecej niz zwykle. Glaz, ktory o malo na was nie spadl, to moja wina. Obserwowalem was i niechcaco kopnalem kamien, ktory sie stoczyl. Nigdy nie chcielismy nikomu wyrzadzic krzywdy.

Reston patrzyl z namyslem na dwu starych ludzi.

– Zdecyduje pozniej, co z wami zrobic – powiedzial wreszcie.

Polozyl na stole swoj pistolet i zaczal zbierac diamenty do skorzanego woreczka. Ben i Waldo obserwowali go ze smutkiem.

– Postepowaliscie glupio – mowil Reston – ale odzyskaliscie skradzione diamenty. Moze rzeczywiscie zamierzaliscie je zwrocic, kto wie? Teraz mam wazniejsza sprawe na glowie. Musze scigac zlodzieja.

– Myslalem wlasnie o Schmidcie, prosze pana – odezwal sie Jupiter. – Na pewno wiedzial, ze Ben i Waldo kopia w jaskini, i musial przypuszczac, ze znajda diamenty. Sadze, ze czekal, az skoncza prace dla niego. Proponowalbym zastawienie na niego pulapki. Jestem przekonany, ze przyjdzie tu po swoj lup.

W tym momencie za nimi rozlegl sie stlumiony glos:

– Jestes bardzo bystry, chlopie. Wlasnie przyszedlem!

Zaskoczenie bylo calkowite. Zdumieni odwrocili sie w strone drzwi. Stal w nich falszywy El Diablo! Jego zamaskowana twarz byla mloda i nieruchoma, tak jak zapamietali ja dobrze Jupe i Pete. W lewej rece trzymal wycelowany w nich wszystkich pistolet.

– Bez niepotrzebnej brawury, chlopcy – powiedzial spokojnie Reston, spogladajac katem oka na swoj pozostawiony na stole rewolwer. – Jesli to Schmidt, jest bardzo niebezpieczny. Nie ruszajcie sie z miejsca.

– Bardzo rozsadna rada – padlo chrapliwym glosem zza maski. – I to istotnie jest Schmidt. Nie probuj siegac po rewolwer, Reston. – Gestem nakazal im przesunac sie pod sciane. Gdy wykonali polecenie, mowil dalej: – Ty, mniejszy chlopcze, wez sznur tam z kata i zwiaz Restona. Szybko!

– Zrob to, Bob – powiedzial Reston.

Opanowujac gniew, Bob wzial kawalek sznura z lezacego zwoju i zwiazal nogi i rece Restona. Schmidt odsunal go i sprawdzil wezly. Usatysfakcjonowany zadysponowal:

– Teraz wy dwaj zwiazcie starych!

Jupiter i Bob poslusznie wykonali rozkaz, nastepnie na polecenie Schmidta Bob spetal Jupitera i wreszcie sam bandyta uczynil to z Bobem. Usadowil ich wszystkich na podlodze pod sciana, po czym podszedl do stolu i zabral skorzany woreczek.

– Musze wam wyrazic moje podziekowanie za przygotowanie mi diamentow – powiedzial z ironia. – Zaoszczedziliscie mi klopotu z wykopywaniem ich po trzesieniu ziemi. Oczywiscie mialem was caly czas na oku. Nie po to kradlem te diamenty, by dac sie ich latwo pozbawic. A wy, chlopcy, byliscie nieco namolni, ale nie dorosliscie jeszcze, zeby mnie przechytrzyc. Jak zobaczylem ten sprzet do nurkowania, od razu wiedzialem, co knujecie. Zdenerwowalo mnie troche, kiedy zdalem sobie sprawe, ze Reston znowu depce mi po pietach, ale wszystko dobre, co sie dobrze konczy.

Zachichotal, sklonil sie kpiaco i opuscil chate.

– Powinienem sie byl domyslic, ze nas obserwuje – mruczal ze zloscia Jupiter. – Kiedy nas zlapal w jaskini, domyslal sie, ze wiemy o kopaniu. Bylo je tam przeciez slychac.

– Nie obwiniaj siebie, Jupiterze – powiedzial Reston. – To ty miales racje. Wyciagnales z tego, co widziales, prawidlowe wnioski. Moja rzecza bylo domyslic sie, ze Schmidt wykorzystuje tych dwoch starych ludzi.

– Miales do konca racje, Jupe – odezwal sie Bob. – Zlodziej przyszedl!

Jednak Jupiter nie odczuwal satysfakcji.

– Co z tego, ze rozwiaze sie tajemnice, jesli nie mozna nawet zobaczyc twarzy przestepcy. Ucieknie i nie bedziemy nigdy wiedzieli, jak wyglada. A pan Reston bedzie musial od nowa zaczac…

Jupiter urwal w polowie zdania. Siedzial z otwartymi ustami, wpatrujac sie w przestrzen. Byl jakby w transie.

– Jupe?

– O co chodzi, Jupiterze?

Jupiter mrugal oczami, jakby wszedl nagle do jasnego pokoju po dlugim nocnym spacerze.

– Musimy sie natychmiast uwolnic! – zawolal, szarpiac sie w swych wiezach. – Szybko, musimy go zlapac.

Sam Reston potrzasnal ponuro glowa.

– Za pozno, Jupiterze. Jest juz daleko.

– No, nie wiem – odparl Jupiter.

– Czego nie wiesz? – zapytal Bob.

Jupiter nie zdazyl odpowiedziec. Na dworze rozlegl sie tetent kopyt konskich. Po chwili drzwi chaty rozwarly sie gwaltownie i pojawil sie w nich wysoki, nieznajomy mezczyzna. Patrzyl zdziwiony na zwiazana piatke.

– Co, u licha, tu sie dzieje?! Doprawdy, chlopcy, mozna bylo oczekiwac od was wiecej rozsadku.

Bob i Jupe spogladali skonsternowani na nieznajomego. Wtem ponad jego ramieniem dostrzegli mile, bliskie twarze. Pete i pani Dalton! Usmiechneli sie do nich z bezgraniczna ulga.

ROZDZIAL 18. Zdemaskowanie El Diablo

Nieznajomy okazal sie byc szeryfem okregu Santa Carla. Zloscil sie na chlopcow za usilowanie rozwiazania sprawy na wlasna reke.

– Sciganie niebezpiecznego przestepcy nie jest zajeciem dla trzech chlopcow! – grzmial groznie.

– Jak mogliscie pojsc do jaskini, nie mowiac o tym nikomu? – powiedziala pani Dalton. – Bog jeden wie, co sie moglo przydarzyc, z grasujacym tam bandyta i dwoma oblakanymi ludzmi. Gdyby Pete nie odszukal tych znakow zapytania i nie domyslil sie, dokad poszliscie, nie bylibysmy w stanie was odnalezc.

Bob milczal zaklopotany, ale Jupiter zwrocil sie rezolutnie do szeryfa:

– Przykro nam, prosze pana, z powodu klopotow, ktorych przysporzylismy. Nie mielismy pojecia o istnieniu zlodzieja, dopoki nie pojmal nas nieoczekiwanie w jaskini. Reszty dowiedzielismy sie od pana Restona.

– To prawda, szeryfie – powiedzial Reston. – Chlopcy w zaden sposob nie mogli wiedziec, ze w jaskini przebywa niebezpieczny kryminalista. Sadzili, ze rozwiazuja jedynie tajemnice jeczacej jaskini, a za przeciwnikow maja co najwyzej dwu ekscentrycznych, ale nieszkodliwych starych ludzi. Nie mieli zamiaru schwytac zlodzieja klejnotow. Wytropienie zas Bena i Turnera bylo moim pomyslem.

– Moze ma pan racje – mruknal szeryf. – Moze chlopcy zachowali sie odpowiedzialnie, mimo wszystko.

– Bardziej niz niejeden dorosly – powiedzial Reston. – Zlodziejowi, co prawda, udalo sie uciec, ale chlopcy rozwiazali sami cala te tajemnicza sprawe.

– Sa wiec bardzo dobrymi detektywami – usmiechnela sie pani Dalton.

– Zgoda, rozwiazali te zagadke – szeryf skinal glowa – ale zlodziej nam uciekl. Ano trudno, miejmy nadzieje, ze go jeszcze przydybiemy…

– Prosze pana! – przerwal mu Jupiter donosnym glosem.

Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem.

– Nie jestem pewien, czy zlodziej uciekl – mowil Jupe z ozywieniem. – Nie jestem pewien, czy nawet probowal.

– Co chcesz przez to powiedziec, synu? – zapytal szeryf.

– Czy wie pan, gdzie sa wszyscy pozostali? – spytal Jupiter w odpowiedzi.

– Pozostali? Masz na mysli ludzi z rancza? No, wszyscy szukaja was, chlopcy. Dalton ze swoimi ludzmi poszli na plaze. Hardin, profesor Walsh i jeszcze kilku przeszukuja druga strone Diabelskiej Gory.

– Gdzie macie sie pozniej spotkac? – wypytywal Jupiter.

– W domu, na ranczu.

– Wobec tego musimy sie tam czym predzej udac – oswiadczyl zdecydowanie Jupiter.

Szeryf zmarszczyl czolo.

– Zaraz, zaraz chlopcze, jesli cos knujesz, powiedz nam lepiej od razu, o co chodzi.

Jupiter potrzasnal glowa.

– Nie ma na to czasu, prosze pana. Wyjasnienie trwalo by zbyt dlugo. Musimy schwytac zlodzieja, nim zdazy ukryc dowody rzeczowe.

– Niech pan go lepiej poslucha, szeryfie – odezwal sie Reston. – Przekonalem sie juz, ze chlopiec wie, co mowi.

– Chodzmy wiec – zgodzil sie szeryf. – Zabierzecie sie z nami, chlopcy.

Jupiter wspial sie na konia i usiadl za szeryfem, Pete i Bob jechali wraz z dwoma pomocnikami szeryfa, ktorzy czekali na koniach przed chata. Pedzili szalenczo przez pagorkowaty teren. Chlopcy podskakiwali i kolysali sie na konskich grzbietach, uczepieni desperacko jezdzcow przed nimi. Zblizali sie do domu. Zdawal sie zupelnie opustoszaly. Tylko kuchenne okno jasnialo slabym swiatlem.