Gadajacy Grobowiec, стр. 10

– Alez tak! – odezwal sie dudniacy glos. – Obserwowalismy was od godziny! – Mat Wilson stal, podpierajac sie pod boki. Wielki, staromodny kolt kolysal mu sie na biodrze. – Co tu robicie, panowie detektywi?

– Nnic – steknal Bob. – No… nic. Przeciez nawet nie wysiedlismy z samochodu.

– Obserwujemy zycie glonow! – Jupiter mial szczery zamiar zaprzec sie wszystkiego. Nawet wlasnego nazwiska, ciotki Matyldy i placka z melonem, ktory uwielbial.

– Do domu! – warknal policjant. – Nic tu po was! George! Wszyscy wylapani? Ci z motorowki tez?

– Tak jest, panie sierzancie. Ale to sami Meksykanie.

Jupiter, chcac nie chcac, zapalil silnik.

– A moze mi pan powiedziec, kto was tu sciagnal?

Mat rozesmial sie.

– Guzik to was obchodzi! Do domu, chlopaki! juz!

– A bron pan znalazl? – odezwal sie piskliwie Bob. Kiedy sie denerwowal lub bal, jego glos brzmial niczym najczystszy dzwiek harfy.

Mat zatrzymal sie. Buty zaskrzypialy na zwirze.

– Jaka bron? O czym ty mowisz?

– Ja? – Bob uderzyl sie w piers, az zadudnilo. – Jupiterze, czy ja cos mowilem?

– Nic podobnego! – zakrztusil sie Pierwszy Detektyw. – Nic nie mowiles. No, to do domu, chlopcze. Jak kaze Wielki Pan Policjant.

Twarz Mata Wilsona przypominala wykrzywiona maske karnawalowa.

– Sluchajcie no, gnojki! Jesli cos wiecie, to… – otarl czolo dlonia.

– Myyy? – zdumieli sie przyjaciele. – My nigdy nic nie wiemy! Aha, gdyby panski przyjaciel, ten w bezowym garniturku, ktory wsiada z Lawsonem do radiowozu…

– Co z nim? – Mat zatrzymal sie w pol kroku. Znal Trzech Detektywow nie od dzis. Juz nie raz zalezli mu za skore.

– Gdyby przypadkiem powiedzial, ze ma amnezje…

– Co?

– Gdyby nadmienil, ze stracil pamiec! – podpowiedzial Bob.

– To co?

– Niech mu pan nie wierzy! – Jupiter wystawil glowe przez okno. – On jest potomkiem Jerzego Waszyngtona! Tak, tak, prezydenta Stanow Zjednoczonych, ktorego podobizna znajduje sie na banknocie jednodolarowym. Jego ciotka ma palac w Palermo, we Wloszech. A wuj jest w prostej linii prawnukiem slynnego gangstera Ala Capone. Tego, co siedzial w Alcatraz za dlugi!

ROZDZIAL 6. SPRAWA SIE KOMPLIKUJE

– Nie wierze! – Pete chwycil wiszaca na scianie rekawice bokserska. Mial ochote zabic Mortimera. – To jakis absurd! Widzieliscie go?

– Jak ciebie teraz – Bob walnal sie w piersi. Na szklach okularow mial mgle. Wytarl je kosmata szmatka do czyszczenia ekranu komputera.

– Chyba ze ma brata blizniaka.

– Jednojajowego – dorzucil Jupiter, polykajac jak automat chipsy z papryka.

Zabrzeczal telefon. Ten stacjonarny. Bob przez moment nie oddychal. Kiedy odlozyl sluchawke, rozesmial sie glosno.

– Wiecie, kto dzwonil?

– Mortimer.

– Nie. Benjamin Roberts. Ryzy dziennikarz z CBS-Radio.

– Czego chcial? – Jupiter Jones byl jednym wielkim znakiem zapytania. – Nie wiedzialem, ze nas zna.

– Chodzi sobie po zoo – steknal Bob.

– A co? Nie ma dla niego wolnej klatki? – Pete krecil glowa.

Bob ciagle nie mogl dojsc do siebie.

– Mowil, ze sledzil dwoch Wlochow rozmawiajacych kolo tygrysow bengalskich.

Jupiter Jones mial tego dosc.

– Bob, natychmiast przestan bredzic. Powtorz to, co mowil ryzy. Slowo po slowie. Juz!

Bob otworzyl, a potem zamknal usta. Naburmuszony wygladal niczym Pinokio z coraz dluzszym nosem. Pete wreszcie odlozyl rekawice.

– Bob, Jupe ma racje. Nie mysl, ze cie nie doceniamy. Ale czasem informacje trzeba z ciebie wyciagac obcegami. No, przestan sie marszczyc. Pozbieraj sie, otrzep z kurzu i zacznij od nowa.

Bob skrzywil wargi.

– Mowil tak: “Czy to wy jestescie Trzema Detektywami, ktorzy wczoraj wkurzyli Mata Wilsona? Jesli tak, to spotkajmy sie kolo zyraf. Sledze dwoch facetow. Jednego znam. Za pol godziny, czesc!”

Jupiter zerknal na zegarek.

– Stracilismy dziesiec minut. Bob, Pete, w droge. Ryzy najwyrazniej chce nas wykorzystac. Sadzi, bo pewnie Mat roztrabil w komisariacie, ze wiemy wszystko.

– Ale on tez cos wie – Bob przestal sie wsciekac. Jego mozg znow pracowal z precyzja szwajcarskiego zegarka.

– I o to chodzi – Pete moscil sie na tylnym siedzeniu. – Bo to my od niego wyciagniemy, co sie da. Dziennikarz bawi sie w prywatne sledztwo, poniewaz ani policja, ani koroner nie puszczaja pary z ust.

Ogrod Zoologiczny w Rocky Beach roznil sie od innych tym, ze na pagorkowatym terenie malo bylo klatek, za to wiele ogromnych fos z woda i zwierzat na wolnosci. W kazdym razie zyrafy swobodnie skubaly galezie drzew rosnacych w poblizu.

– To my – powiedzial Jupiter, wypinajac piers obciagnieta czysta koszulka z nadrukiem banknotu studolarowego.

Dziennikarz zul gume i od czasu do czasu blyskal fleszem aparatu fotograficznego.

– Wiem. Widzialem was na posterunku. I cos niecos slyszalem. Znacie ich? – jego ruda glowa wykonala ruch w kierunku alejki obrosnietej niskopiennymi palmami. Ich pioropusze wygladaly jak postrzepiona ozdoba wodza Siuksow.

Bob, schowany za plecami Crenshawa, wycelowal lornetke w mezczyzn zajetych rozmowa.

– Jeden to niejaki Roberto Montalban. Drugiego nie widzialem na oczy.

Jupiter odebral mu lornetke.

– Daj. Tak. Tego lysawego nie znamy. To ktos wazny dla pana?

Dziennikarz wzruszyl ramionami. Wyplul gume tuz kolo ogrodzenia.

– Nie kombinujcie. Wiem o was calkiem sporo. Wyspowiadalem na te okolicznosc konstabla.

– George’a Lawsona? – rozesmial sie Pete. – Gdyby glupota byla wynagradzana, konstabl zostalby milionerem! Nic o nas nie wie. No nic!

– A pan? Tez nic pan nie wie! – dodal Bob. – Dziennikarze z naszego miasteczka nie grzesza spostrzegawczoscia. Wola informacje prosto od krowy!

– Sprzedawalem telewizory, zanim w Ameryce pojawili sie biali! – odcial sie Benjamin. – Nie robcie mi wody z mozgu. Ten lysy to Solo Catalucci. Agent biura podrozy Palermo Travel. Tyle ze ze starego kontynentu. Z Sycylii lub Malty.

Jupiter Jones zagwizdal.

– Cos te biura podrozy zaczynaja sie mnozyc niczym kroliki. No dobrze. Powiem panu. Drugi, Roberto, tez ma powiazania z biurem podrozy. Ktore tez nazywa sie Palermo Travel. Tyle ze miesci sie przy Alberto Road w Rocky Beach.

Benjamin Roberts znow strzelil migawka.

Jednak nie zyrafy byly jego celem. Tylko dwaj mezczyzni nadchodzacy alejka.

Bob znow schowal sie za plecami Pete’a.

– Moze mnie poznac! – szepnal, gdy mezczyzni mijali zyrafiarnie, kierujac sie ku szympansom.

– To co, wedlug was, da sie ulozyc z tej gry komputerowej o wloskiej dzielnicy? – indagowal dziennikarz.

Jupe wzruszyl ramionami.

– Nie wiemy.

– To dlaczego obserwowaliscie wczoraj stare nadbrzeze?

Bob mial dosc ciekawskiego faceta.

– Lubimy ogladac zachod slonca. A pan? Co pan wie na temat smierci wrozki?

Benjamin skrzywil sie jak czlowiek, ktory lyknal cytryne, majac ochote na syrop klonowy.

– Usiadzmy na lawce. Powiem, co wiem. A wiem tyle, co kot naplakal.

– Ale cos naplakal? – chcial wiedziec Bob.

– Dorwalem sie do materialow z sekcji zwlok Clarissy Montez i protokolu przeszukania zrobionego przez ekipe sledcza senory Sanchez.

– To juz cos! – ucieszyl sie Crenshaw.

– A wy, co macie na wymiane?

– Mysze.

– Dziennikarz szeroko otworzyl oczy.

– Co, prosze?

– Mamy mysz. Raczej… mielismy.

– Uciekla? – dziennikarz czerwienial na twarzy. Wydawalo sie, ze za chwile eksploduje.

– Niech sie pan nie denerwuje! – uspokoil go Pete. – Nie kpimy sobie z pana. Jest facet, ktorego nazywamy pan mysz. I on moze byc jednym z kluczy. To co z tym protokolem?

Benjamin Roberts pogrzebal w podrecznej torbie. Wyjal maly magnetofon.

– Tu jest wszystko. Takze rozmowa z wami. Co wiecie o panu myszku? Nie wykorzystam w radiu tasmy bez waszej zgody. Dobrze wiecie, ze za to grozi dyskwalifikacja i utrata posady. A ja lubie weszyc. Podejrzewam, ze chodzi o olbrzymi przemyt.