Dolina Smierci, стр. 2

– Niech pan sie nie martwi, jestesmy na wakacjach – uspokoil pana Andrewsa Pete.

– Dwa razy “o” – zgodzil sie z kolega Jupe. – Odpoczynek i odprezenie.

– Odpoczynek i odnowa – poprawil Pete.

– Oraz kobiety – zazartowal Bob. Odwrocil sie do przyjaciol i wyszczerzyl zeby.

Jupe cisnal pilka, ktora z glosnym plasnieciem odbila sie od twarzy Boba.

Pete chwycil Boba za ramiona i przycisnal do fotela. Chlopiec zaczal sie szamotac.

– Nie po to zrezygnowalem z trzech dniowek, zeby mnie tak traktowano! – zdolal w koncu wykrztusic.

Chcac wybrac sie na te wycieczke, wzial wolne dni w agencji wyszukujacej nowe talenty rockowe, w ktorej pracowal. Pete nie dokonczyl naprawy starego studebakera. Zamierzal go odsprzedac Tayowi Casseyowi, znakomitemu mechanikowi samochodowemu, kuzynowi Jupitera. Jupiter natomiast musial wydrukowac w dwoch kopiach kompletny wykaz przedmiotow, znajdujacych sie na terenie skladu zlomu Jonesow, rodzinnego interesu, ktory prowadzili krewni Jupe’a, ciotka Matylda i wuj Tytus. Jupiter zapisal w pamieci komputera dane dotyczace stanu inwentarza skladu, lecz ilekroc wujek lub ciotka chcieli z nich skorzystac i sami probowali je wydobyc, zawsze niechcacy kasowali zalozone pliki.

Wszyscy trzej chlopcy pracowali latem i zdolali oszczedzic troche pieniedzy, dzieki czemu mogli sobie teraz pozwolic na wyprawe do kurortu. Stac ich bylo na oplacanie skromnych posilkow, jak rowniez noclegow, bowiem pan Andrews zgodzil sie, zeby do jego pokoju wstawiono dodatkowe skladane lozka. Z hotelowego basenu mozna bylo korzystac za darmo, a przyjaciele mieli nadzieje, ze znajda w Diamond Lake takze inne rozrywki dostepne dla ich kieszeni.

– Chlopaki, warto na to popatrzec – odezwal sie pan Andrews. – Widzicie te doline?

Bob przykleil do oczu lornetke, po czym podal ja Pete’owi. Obaj chlopcy wyciagneli sie w strone okna, by razem podziwiac widok.

– Moge zejsc nizej, byscie przyjrzeli sie z bliska – oznajmil pan Andrews. – Jestesmy juz niemal w Diamond Lake.

Samolot zanurkowal, silnik warkotal rytmicznie.

Jupe zrezygnowal z szukania zapasowej lornetki i wrocil na swoje miejsce za pilotem. Spojrzal na lezaca w oddali waska zielona doline, usytuowana niemal dokladnie na linii polnoc – poludnie. Otaczaly ja wysokie, pionowe sciany z granitu. Na poludniowym krancu doliny rozciagala sie pare kilometrow na wschod i na zachod urwista skala. Po jej zboczu splywal srebrzysty wodospad.

– Niesamowity widok – przyznal Jupe.

– Jak sie nazywa ta dolina? – dopytywal sie Bob.

– Sam chcialbym wiedziec – odparl pan Andrews. – Jest taka piekna. Spojrzcie przed siebie, to juz Diamond Lake. Okolo siedemdziesieciu kilometrow na polnoc od nas.

Niemal okragla, blekitna powierzchnia jeziora, od ktorego kurort wzial nazwe, lsnila w sloncu jak prawdziwy diament. Na jednym z brzegow przycupnely malenkie domki. Biala betonowa szosa wila sie niczym wstazka miedzy gorami i dokola jeziora,

Bob az gwizdnal z podziwu.

– Fantastyczne!

– Zdazymy akurat na lunch! – ucieszyl sie Jupe.

– Nareszcie gadasz do rzeczy – pochwalil go Pete.

W tej samej chwili cessna lekko szarpnelo. Przynajmniej Jupiterowi tak sie wydawalo.

– Czujecie… – zaczal i nie zdazyl dokonczyc zdania.

Uspokajajacy szum motoru ustal nagle. W kabinie zapanowala przerazliwa cisza.

– Panie Andrews…

Ojciec Boba przebiegal juz palcami po pulpicie sterowniczym. Od dwoch lat posiadal licencje pilota, wiele razy prowadzil nalezace do wydawnictwa samoloty i nigdy nie mial z tym najmniejszych klopotow.

Naciskal kolejne guziczki, sprawdzal wskazniki i zamarl na chwile, gdyz zaden z przyrzadow pokladowych nie dzialal. Wskazowki staly w miejscu, nie okreslajac predkosci, wysokosci, poziomu paliwa…

– Wysiadla elektryka! – stwierdzil Bob.

– A silnik? – spytal Jupe, choc znal odpowiedz.

– Nie pracuje – odparl pan Andrews. – Musimy wyladowac, nim utracimy sterownosc.

ROZDZIAL 2. KU WLASNEJ ZGUBIE

Cessna przecinala niebo; silnik milczal. W kabinie slychac bylo dobiegajacy z zewnatrz jek i szum wiatru. Pan Andrews siegnal do tablicy przyrzadow po mikrofon i wcisnal nadawania.

– Mayday! Mayday! – wolal spokojnym, lecz stanowczym glosem. – Tu cessna november trzy-szesc-trzy-osiem Papa. Silnik nie pracuje. Spadamy. Kierunek zero-cztery-siedem od Bakersfield…

Pan Andrews podal dokladna pozycje i przekazal mikrofon synowi. Sam chwycil z powrotem drazek sterowniczy.

Bob wcisnal odpowiedni guzik i powtorzyl:

– Tu cessna november…

Pan Andrews nagle zbladl.

– Daruj sobie nadawanie – przerwal chlopcu w pol zdania. – Za pozno.

– Slucham? – spytal zdezorientowany Bob.

– System elektryczny nie dziala, wiec nie ma lacznosci radiowej – wyjasnil Jupe.

– Mamy awaryjny sygnal – przypomnial sobie Bob. – Wlacza sie automatycznie, kiedy samolot sie rozbija.

– Dziekuje bardzo za te przyjemnosc – odparl Jupe Serce bilo mu jak oszalale. – Jesli zdolamy bezpiecznie dotknac ziemi…

– Taak… – westchneli Bob i Pete. W milczeniu zacisneli pasy bezpieczenstwa.

– Jaka jest predkosc przeciagniecia? – spytal Jupiter.

– Dla tego samolotu okolo stu piecdziesieciu kilometrow na godzine – odparl rzeczowo pan Andrews.

– Co to znaczy? – zapytal z niepokojem Pete.

– Jesli bedziemy lecieli zbyt wolno, cessna utraci sile nosna i sterownosc. – Okragla twarz Jupitera skurczyla sie ze strachu. – Musimy kierowac dziob maszyny ku dolowi. Grawitacja przyspieszy nas powyzej stu piecdziesieciu na godzine.

– Jesli zas przeciagniemy – dodal ponuro Bob – spadniemy jak kamien.

– Czemu nie usiadziesz na dziobie, Jupe? – zazartowal Pete.

Chlopcy usmiechneli sie blado, jednakze mala kabina az trzeszczala od panujacego w niej napiecia. Dziob cessny skierowany byl w granitowe wierzcholki. Samolot wydawal sie teraz kruchy jak porcelanowa figurka. Jesli uderzy w ktorys z gorskich szczytow, roztrzaska sie na kawalki wraz z cala zaloga.

Jupiter oblal sie zimnym potem, w zoladku klulo go ze strachu.

Pete zaciskal palce az do bolu. Czul, ze za chwile wyskoczy z wlasnej skory.

Bob przelykal sline. Probowal rowno oddychac. Przyrzekl sobie, ze jesli wyjda calo z opresji, juz nigdy nie bedzie nasmiewal sie z nadwagi Jupe’a czy tez dokuczal Pete’owi z powodu Kelly.

– Dokad zmierzasz? – zapytal ojca. Slowa z trudem przeszly mu przez gardlo.

– Na te duza lake – wyjasnil pan Andrews. Lezala na wschod od doliny, ktora wczesniej widzieli.

– Kiedy tam bedziemy? – dopytywal sie Jupe.

– Za mniej wiecej trzy minuty.

Chlopcy nie mogli oderwac wzroku od okien. Zmartwiali patrzyli, jak spadaja na leb, na szyje. Drzewa i granitowe skaly rosly im w oczach. Dlugie urwisko na polnoc od laki stawalo sie coraz wyzsze, bielsze, bardziej wyniosle.

Bob pomyslal o mamie. Wyobrazil sobie, jak siega po gazete i czyta informacje o katastrofie samolotowej. Tata i on – zabici…

Im bardziej maszyna zblizala sie do ziemi, tym jej szybkosc zdawala sie rosnac. Mknela jak rakieta ku wlasnej zgubie.

– Pochylic sie! – warknal pan Andrews. – Rece wokol glowy.

– Tato…

– Ty rowniez. Bob. Nie trzeba nam bohaterow.

Chlopiec poslusznie wykonal polecenie.

– Przynajmniej mamy na czym stanac – mruknal, probujac przekonac siebie i pozostalych pasazerow, ze mogloby byc gorzej. – Podwozie umocowane jest na stale. Nie wciaga sie go podczas lotu.

Nikt nawet nie wspomnial o hamulcach. Przy zepsutym systemie elektrycznym byly bezuzyteczne.

Swist powietrza wokol samolotu wzmagal sie.

“Teraz!” – pomyslal Bob.

Cessna uderzyla w ziemie.

Pasazerowie gwaltownie polecieli do przodu. Pasy bezpieczenstwa napiely sie do granic wytrzymalosci. Po chwili ogromna sila z powrotem wtloczyla wszystkich w fotele. Bob poczul ostry bol w skroni.