Dolina Smierci, стр. 16

ROZDZIAL 11. FORTEL

– Chodzcie – powiedzial lagodnie Jupiter. – Nie chcemy przeciez denerwowac pana Nancarrowa. – Chlopiec powlokl sie w strone urwiska.

Niedawny zawadiaka nagle spokornial. Pierwszy Detektyw wystepowal jako dziecko w serialu “Male urwisy”, w ktorym gral role Malego Tluscioszka. Nie lubil, kiedy mu przypominano ten epizod w jego zyciu, ale trzeba przyznac, ze byl urodzonym artysta. Bob i Pete zrozumieli w jednej chwili, ze Jupe teraz gra.

– Marsz! – rozkazal zimnym tonem Nancarrow.

Pete i Bob poslusznie ruszyli przed siebie. Nancarrow szedl z tylu, trzymajac karabin wymierzony w ich plecy.

– Czy tam, dokad pan nas zabiera, jest takze pan Andrews? – spytal slabym glosem idacy z przodu Jupiter.

– Nawet o tym nie mysl, szczeniaku – warknal Nancarrow. Wybuchnal znaczacym, nieprzyjemnym smiechem. – To moja sprawa, a wam nic do tego.

– To pan porwal mojego tate! – zawolal przerazony Bob. – Dlaczego pan to zrobil?

– Bo tatus byl tak samo wscibski, jak twoj przyjaciel – burknal Nancarrow. – I tez za duzo gadal o niczym. Zamknij sie juz!

Maszerowali wszyscy na zachod, idac wzdluz podnoza urwiska, i szukali odpowiedniego miejsca, w ktorym mogliby rozpoczac wspinaczke. Jupe glosno dyszal.

– Niech pan nas tak nie goni – narzekal.

– Przestan jeczec. Nie zamierzam zwalniac – odrzekl opryskliwie Nancarrow.

– Och – steknal Jupe.

Udal, ze zeslizguje sie po pokrytych mchem kamieniach, zachwial sie i wpadl na Boba. Zrobil to celowo. Bob zatoczyl sie do tylu. Tez z rozmyslem ominal Pete’a.

Pete najpierw sie zdziwil, ale szybko zrozumial, po co ta heca.

Nancarrow zmarszczyl czolo, niepewny, co sie dzieje.

Pete wykorzystal moment jego wahania. Obrocil sie dokola i wypracowanym ciosem karate popchnal karabin, tak ze lufa przesunela sie w bok.

– W nogi! – wrzasnal do Boba i Jupe’a.

Dwaj chlopcy poderwali sie z ziemi i pognali przez lake w strone lasu, widniejacego na jej zachodnim krancu.

W tym samym czasie Pete szybko zmienil postawe i stanal przodem do Nancarrowa, po czym walnal go piescia w klatke piersiowa.

Nancarrow zachwial sie i stracil rownowage, jednakze nie wypuscil z rak karabinu.

Pete popedzil w strone sosen.

Na drzewa posypal sie grad kul. W powietrzu zawirowaly igly i kawalki kory. Ptaki z piskiem zerwaly sie do lotu. Chlopcy upadli plasko na ziemie, bezpiecznie ukryci w jakichs krzakach.

– Biff! George! – krzyknal Nancarrow. – Gdzie jestescie, smierdzace lenie? Chodzcie tu. Szczeniaki probuja zwiac.

Pete uniosl nieco glowe. Widzial stojacego na lace bandyte.

– Nancarrow nadaje przez walkie-talkie – oznajmil.

– Biff to jeden z tych, ktorzy nas scigali. Ten o chropawym glosie – szepnal Bob.

– Wobec tego drugi musi byc George’em – powiedzial rownie cicho Jupe. – Sadze, ze specjalnie zaganiali nas w strone Nancarrowa. Cos za latwo udalo nam sie ich zgubic.

Jupe powiedzial kolegom, co przyszlo mu do glowy na temat Nancarrowa. Wspomnial o papierosach, jakie palil, i o drewnianych skrzyniach w indianskiej wiosce.

– Nancarrow nie mogl jednak uszkodzic pikapa – uznal Bob.

– Nie bylo go tam wtedy.

– Moim zdaniem zrobil to wodz – powiedzial Pete.

– Pozniej o tym pomyslimy – oswiadczyl Jupiter. – Teraz ruszajmy.

– Co z moim tata? – spytal Bob.

– Ze slow Nancarrowa wynika, ze twoj tata zyje – pocieszyl przyjaciela Jupe. – Najpierw sami wydostanmy sie z tarapatow, a potem go znajdziemy.

Popatrzyli na lake. Nancarrow ciagle tam stal, wpatrujac sie w drzewa.

– Oszczedza amunicje – domyslil sie Jupe. – Nie bedzie strzelal, dopoki nas nie zobaczy.

Chlopcy podniesli sie ostroznie z ziemi i pobiegli miedzy sosnami.

– Tu sa! – ryknal Biff.

Bob, Pete i Jupe zrobili jeszcze kilka krokow i zamarli. Zobaczyli przed soba kolejny karabin M-16.

Ciemnowlosy, mocno opalony mezczyzna o wyblaklych, niebieskich oczach, przenosil lufe z jednego chlopca na drugiego. Zaczal sie usmiechac, ale spojrzenie mial lodowato zimne.

– Mam ich – powiedzial z satysfakcja w glosie.

Trzej przyjaciele domyslili sie, ze jest to George. Z lewej strony chlopcow pojawil sie drugi mezczyzna, ktory rowniez celowal do nich z M-16.

– Tu gdzie chcielismy, no nie? – Glos niewatpliwie nalezal do Biffa. Byl on chudziutkim mikrusem o krotkich, ciemnych wlosach i nastroszonych brwiach. – Glupie te szczeniaki.

– W porzadku, przyprowadzcie ich tutaj. Przed nami dluga droga – odezwal sie z oddali Nancarrow.

– Slyszeliscie polecenie szefa – powiedzial Biff. – Ruszac sie.

Jupe, Bob i Pete popatrzyli jeden na drugiego. Pete wzruszyl ramionami. Nic nie mogli zrobic.

– Kazalem wam isc! – warknal Biff.

Potem popelnil blad. Dzgnal Pete’a w plecy wylotem lufy swego M-16.

Pete okrecil sie i chwycil lufe, po czym wbil ja w brzuch Biffa.

Biff upadl bez tchu, palcami sciskajac kurczowo kolbe.

Tymczasem Bob wyrzucil w gore noge i wyuczonym ruchem kopnal George’a w podbrodek. Mezczyzna zachwial sie tylko, wiec Bob powtorzyl ruch. George upadl na ziemie.

Jupe ukryl sie za grubym pniem sosny. Patrzyl, jak zbliza sie do niego Nancarrow, i rozwazal, czy nie uzyc ktoregos z chwytow dzudo. W ostatniej chwili zdecydowal sie na latwiejszy manewr. Wystawil noge.

Nancarrow potknal sie i zachwial, a wtedy Pete uderzyl go lokciem w kark. Potezny blondyn zaryl nosem w ziemie.

Trzej chlopcy pomkneli w las. Slyszeli, jak Nancarrow przeklina i wrzeszczy na swoich pomocnikow.

– Dostarczcie ich zywych! Nie bedziemy ich dzwigac!

Trzej Detektywi biegli przez las, kluczac miedzy drzewami i kamieniami. Kierowali sie na poludnie. Z tylu dudnily gluche kroki przesladowcow.

Chlopcy byli coraz bardziej zmeczeni i zniecheceni, gdyz odglosy poscigu nie milkly.

Pete skrecil w ubity trakt, biegnacy na zachod. Bob rozpoznal go: szedl tedy dzien wczesniej, kiedy napelnial woda butelke.

– Potrzebny nam plan – wysapal Jupe. – Dluzej tak nie pociagniemy.

– Musimy ocalic tate! – zawolal Bob.

Uslyszeli, ze z tylu ktos krzyknal podnieconym glosem. Przyspieszyli kroku.

– Bandyci znalezli sciezke – powiedzial Pete.

– Chca nas tu zlapac – ostrzegl Bob.

– Zapomnijmy o pikapie. – Jupe ciagle biegl. – Pete, potrafisz znalezc trakt, o ktorym mowil Nancarrow?

– Ten do zwozki drewna, ktory prowadzi do szosy? – upewnil sie Pete. – Mary Grayleaf opisywala go. Droga z wioski miala sie z nim laczyc.

– Wlasnie – odparl Jupe, oddychajac ciezko. – Trenowales sztuke przezycia w dzikich warunkach. Jestes najsilniejszy i najszybszy z nas wszystkich. Masz najwieksza szanse, by dotrzec do Diamond Lake.

– Nie ma sprawy – powiedzial Pete.

– A my bierzemy na siebie Nancarrowa, prawda, Jupe? – upewnil sie Bob.

– Prawda.

Tracili jeden drugiego na pozegnanie i Pete oddalil sie. Zszedl ze szlaku i ukryl sie za drzewami. Zamierzal poczekac, az Nancarrow minie go, scigajac Jupe’a i Boba, a potem wrocic na droge i isc nia ku szosie prowadzacej do Diamond Lake.

Jupe i Bob pobiegli naprzod.

– Musimy gdzies sie skryc – powiedzial Jupe.

– Co myslisz o dolinie? – spytal Bob. – Chyba w takiej sytuacji zmarli przodkowie nie beda nam mieli za zle, ze wkraczamy na ich terytorium.

– Wspanialy pomysl! – Jupe ledwo zipal.

Bob zatrzymal sie w miejscu, gdzie droga sie rozszerzala.

– Lepiej sie upewnijmy, ze Nancarrow idzie za nami.

Jupe usmiechnal sie. Odetchnal gleboko i wrzasnal:

– Bob, jestem zmeczony! Musze odpoczac!

– Zawsze jestes zmeczony! – odkrzyknal Bob. – Juz mam cie dosc!

Jupe poczul sie lekko urazony, chociaz wiedzial, ze Bob udaje.

– Nic mnie to nie obchodzi! – ryknal. – Stanmy!

Chlopcy zaczeli nasluchiwac. Uslyszeli z tylu gluche dudnienie, jakby przebiegalo tamtedy stado sloni. W porzadku. Trzej bandyci scigali ich dalej.