Podroze Pana Kleksa, стр. 4

Wszyscy z zaciekawieniem przygladali sie atramentnicom, gdy naraz okret dotknal dna morskiego i oczom podroznikow ukazaly sie ulice zabudowane rzedami bursztynowych kopul. Dziwne te budowle, przypominajace ogromne kretowiska, nie posiadaly ani drzwi, ani okien. Jakby na umowiony znak niezliczone kopulaste pokrywy zaczely powoli unosic sie w gore. Ale zanim jeszcze pan Kleks i jego towarzysze zdolali coskolwiek dojrzec, okret zapadl sie w szczeline ziejaca w morskim dnie, szczelina zasklepila sie nad nim, a masy wod, utrzymujace sie dotad nieruchomo jak sciany studni, runely na to miejsce z ogluszajacym loskotem i hukiem. We wnetrzu okretu zapanowala ciemnosc.

Marynarzy ogarnela paniczna trwoga. Jedni wzywali pomocy, inni zlorzeczyli panu Kleksowi. Kucharz Telesfor przeklinal wszystkich kuchcikow swiata, gdyz spod reki zginely mu zapalki. Powstalo ogolne zamieszanie i ludzie kotlowali sie po ciemku, jak raki w worku.

Wreszcie rozlegl sie tubalny glos pana Kleksa, ktory doskonale widzial w ciemnosci i znal sie na wszelkich tajemniczych sprawach.

– Kochani przyjaciele! – wolal pan Kleks. – Uspokojcie sie, bo przypominacie mi stado malp podczas pozaru lasu. Sadze jednak, ze nie jestesmy malpami, skoro umiecie tak swietnie klac i zlorzeczyc. Zauwazyliscie juz chyba, chociazby po mojej czuprynie, ze nie mam glowy kapuscianej i ze jestem dosc madry na to, aby wybaczyc wam niestosowne zachowanie.

– Zamilczcie juz, do licha! – krzyknal gniewnie kapitan.

Gdy zas marynarze uciszyli sie wreszcie, pan Kleks ciagnal dalej:

– Za chwile wyjdziemy na poklad. Zobaczycie rozne dziwne rzeczy. Niczego nie potrzebujecie sie obawiac, pamietajcie tylko o jednym: stosujcie sie do moich rozkazow i nasladujcie mnie we wszystkim. W kazdym badz razie ostrzegam was, abyscie nie pili zadnych napojow, ktorymi beda was czestowali mieszkancy tego nieznanego kraju. To jest najwazniejsze! Czyscie zrozumieli?

– Zrozumielismy! – zawolali chorem marynarze.

– No to chodzcie ze mna – rzekl pan Kleks i przeskakujac po kilka stopni, wyszedl na poklad prowadzac za soba kapitana i zaloge.

Przed oczami ich rozpostarl sie rozlegly widok, zblizony raczej do bajki niz do rzeczywistosci.

ABECJA

Okret stal na olbrzymim placu, zalanym zielonkawym swiatlem. Po obu stronach nieskonczenie dlugim szeregiem staly inne okrety rozmaitego ksztaltu i wielkosci, poczynajac od poteznych galer wojennych, wyposazonych w armaty i kartaczownice, a konczac na malych rybackich lodziach. Podpieraly je z bokow bursztynowe belki i przypadkowy widz mogl odniesc wrazenie, ze znajduje sie na wystawie albo na targu okretow.

W gorze bardzo wysoko biegl pulap wylozony muszlami, pomiedzy ktorymi w rownych odstepach widnialy okragle otwory, zamkniete klapami z bursztynu.

Plac, ktorego granice ginely w odleglym polmroku, pokryty byl malachitowymi plytami, posrodku zas, w ogromnym basenie, wesolo pluskaly sie atramentnice.

Dokola okretu uwijaly sie postacie, ktore nie przypominaly ani ludzi, ani zwierzat, natomiast ksztaltem swym zblizone byly raczej do wielkich pajakow. Ich kuliste kadluby, wsparte na szesciu rekach zakonczonych ludzkimi dlonmi, poruszaly sie w szybkich plasach z niepospolita zrecznoscia. Z kazdego kadluba wyrastala mala, wirujaca glowka, zaopatrzona w jedno czujne, okragle oko. Po obu bokach gornej czesci kadluba widnialy dwa otwory przypominajace usta. Jedne z tych ust wymawialy dzwiek „a”, drugie zas – „b”. Przysluchujac sie pilnie, mozna bylo zauwazyc, ze rozmaite kombinacje tych dwoch dzwiekow, wymawianych na przemian to jednymi, to drugimi ustami, stanowia mowe dziwacznych podmorskich istot.

Pan Kleks juz po kilku minutach nauczyl sie rozrozniac poszczegolne wyrazy, jak na przyklad: aa, ba, abab, baab, baabab, babaab, ababab, baba, abba i bbaa i tak dalej, a po uplywie godziny mogl swobodnie porozumiewac sie z Abetami, tak bowiem, zgodnie z wlasciwosciami ich mowy, nazywali sie mieszkancy tego kraju.

Abeci z natury byli bardzo lagodni i okazywali przybyszom najdalej posunieta uprzejmosc. Z rozmow z nimi pan Kleks dowiedzial sie wielu ciekawych szczegolow ich zycia. Niektorzy z nich, otaczani szczegolna czcia przez pozostalych Abetow, posiadali siodma reke, uzbrojona w stalowe szpony. Tym Abetom wolno bylo raz na dzien przez bursztynowe klapy wyruszyc w morze na polow. Umieli plywac szybciej anizeli mieszkancy glebin morskich, a uzbrojona siodma reka sluzyla zarowno do ataku, jak do obrony. Z wypraw i polowan wracali obladowani zdobycza, ktora dzielono sprawiedliwie pomiedzy wszystkich mieszkancow Abecji.

Abeci zywili sie rybami, meduzami, wszelkiego rodzaju skorupiakami, a jako napoj sluzylo im czarne mleko atramentnic lub wywar z korali. Do gotowania uzywali bursztynowych maszynek oraz bursztynowych piecykow, ogrzewanych pradem czerpanym z ryb elektrycznych.

– A skad macie tu powietrze? – zapytal pan Kleks oddychajac pelna piersia.

– Kraj nasz – odrzekl jeden z Abetow – laczy sie dlugim kanalem z Wyspa Wynalazcow. Stamtad plynie do nas powietrze niezbedne dla naszego istnienia. Mieszkancy wyspy znaja droge i czesto przychodza do Abecji, ale zaden z nas nie odwazyl sie nigdy wyjsc na powierzchnie ziemi, gdyz swiatlo slonca i ksiezyca zabiloby nas natychmiast.

Po krotkiej rozmowie Abeci, przeskakujac zwinnie z reki na reke, zaprowadzili gosci do sali, gdzie rozlozone byly materacyki z trawy morskiej, a na bursztynowych stolikach staly ozdobne naczynia z kosci wielorybich, z muszli i malachitu.

Abetki, przystrojone w korale i perly, w fartuszkach uplecionych z wodorostow, wniosly tacki z potrawami oraz napoje w bursztynowych dzbanach. Poslugiwaly sie przy tym tylko dwiema rekami, a pozostale cztery, ktore sluzyly im do chodzenia, obciagniete byly ni to rekawiczkami, ni to trzewiczkami ze skory rekina.

Goscie byli glodni i z apetytem zabrali sie do jedzenia. Najbardziej smakowaly im pieczone meduzy w sosie z lilii morskich, duszone pletwy wieloryba i salatka z osmiornicy.

Pamietajac przestroge pana Kleksa, nikt nie tknal proponowanych napojow, aczkolwiek wszystkich dreczylo pragnienie. I chociaz wino koralowe necilo swoja czerwienia, kapitan wyslal kuchcikow na okret po wode i owoce.

Marynarze prowadzili z Abetami ozywione rozmowy na migi, co – zwlaszcza gospodarzom posiadajacym po trzydziesci palcow – przychodzilo z latwoscia.

Niekiedy korzystano z pomocy pana Kleksa jako tlumacza. Okazalo sie, ze to wlasnie inzynierowie abeccy, przy uzyciu skomplikowanych urzadzen technicznych i przy pomocy mieszkancow Wyspy Wynalazcow, skonstruowali gigantyczna zapadnie w dnie morskim, aby porywac przejezdzajace okrety.

– Nie zywimy zlych zamiarow wzgledem ludzi – rzekl jeden z Abetow usmiechajac sie obojgiem ust rownoczesnie – chodzi nam tylko o to, aby od zeglarzy uczyc sie wiedzy i madrosci ludzkiej. Dzieki nim nauczylismy sie rzemiosl, poznalismy dzieje podwodnego swiata, dowiedzielismy sie o sloncu i o gwiazdach, o okrutnych wojnach, ktore ludzie prowadza miedzy soba, o dziwnych zwierzetach i roslinach ziemskich. Najbardziej jednak wdzieczni jestesmy ludziom za to, ze nauczyli nas wydobywac cieplo z ryb elektrycznych.

– A czy ludzie nigdy was nie skrzywdzili? – zapytal pan Kleks.

– Nie mieli powodu – odrzekl Abeta. – Wiedza doskonale, ze tylko z nasza pomoca moga sie stad wydostac, my zas nikogo nie chcemy wiezic wbrew jego woli.

Wniesiono nowe potrawy, ale nikt juz nie mogl ich jesc. Tylko kucharz Telesfor, znany z lakomstwa, nalozyl sobie duza porcje pieczeni z trytona, szpikowanej slonina jeza morskiego, i palaszowal ja z apetytem.

Potrawa byla ostra i budzila pragnienie. Telesfor lapczywie porwal ze stolu muszle napelniona koralowym winem i wychylil ja duszkiem. Poczul piekacy smak w ustach i zanim zorientowal sie w popelnionym glupstwie, popadl w gleboki sen. Abeci nie ukrywali swojej radosci, ale pan Kleks posmutnial i rzekl do towarzyszy podrozy: