Podroze Pana Kleksa, стр. 19

NIBYCJA

Kraj, w ktorym wyladowal nasz uczony, zamieszkiwaly istoty ludzkie, ale po raz pierwszy zdarzylo sie, ze pan Kleks kroczyl nie zauwazony, nie budzac zainteresowania ani swoja niezwykla postacia, ani osobliwym ubiorem.

Mieszkancy miasta chodzili parami i usmiechali sie filuternie. Mieli na sobie barwne chitony tak lekkie i polyskujace, ze ciala ich wydawaly sie przejrzyste. Rowniez twarze tych dziwnych istot odznaczaly sie nieuchwytnoscia rysow i chwilami sprawialy wrazenie, jakby nie bylo w ich nic oprocz usmiechow.

Domy staly wzdluz ulic, ale skladaly sie wylacznie z okien i balkonow. Na balkonach roslo mnostwo kolorowych kwiatow. Pan Kleks zerwal jeden z nich, od razu jednak spostrzegl, ze kwiat stracil barwe i zapach, a nawet trudno bylo wyczuc go dotykiem palcow.Usmiechniete istoty snuly sie po ulicach. Niektore pracowaly. Ale wykonywane przez nie czynnosci byly nieuchwytne dla oka. Wbijaly niewidzialne gwozdzie, pilowaly drzewo, chociaz ani pily, ani drzewa nie mozna bylo zauwazyc. W pewnej chwili ulica przemknal jakis mezczyzna w postawie jezdzca, rozlegl sie nawet tetent kopyt, ale kon byl zgola niedostrzegalny.

Pan Kleks przez dluzszy czas przygladal sie ciekawie tym wszystkim zjawiskom. Wreszcie stracil cierpliwosc i zblizyl sie do jednego z przechodniow.

– Prosze mi wyjasnic, gdzie wlasciwie jestem? Jak sie ten kraj nazywa?

Zagadniety obdarzyl go filuternym usmiechem i przez chwile poruszal ustami, jakby mowil, ale glos jego pozbawiony byl dzwieku, a zdania skladaly sie ze slow bezksztaltnych jak oddech.

Pan Kleks, ktory nigdy nie tracil przytomnosci umyslu, szybkim ruchem wyluskal jeden wlos ze swojej brody i owinal go dokola ucha.

Niedoslyszalne dzwieki uderzaly we wlos jak w antene i wzmocnione w ten sposob, docieraly do bebenkow pana Kleksa.

Teraz rozmowa potoczyla sie skladnie, a opowiadanie przechodnia stalo sie zrozumiale.

– Czcigodny cudzoziemcze – mowil z filuternym usmiechem. – Kraj nasz nazywa sie Nibycja. Chyba zauwazyles, ze u nas wszystko odbywa sie na niby? Wywodzimy sie z bajki, ktorej nikt dotad nie napisal. Dlatego tez na niby sa nasze ulice, domy i kwiaty. My rowniez jestesmy na niby. Wlasciwie jeszcze nie istniejemy. Dopiero w przyszlosci jakis bajkopisarz nas wymysli. Jestesmy zawsze usmiechnieci, poniewaz nasze troski i zmartwienia sa tez tylko na niby. Nie znamy ani prawdziwych smutkow, ani prawdziwych radosci. Nie odczuwamy prawdziwego bolu. Mozna nas drapac, kluc, szczypac, a my bedziemy sie usmiechali. Taka jest Nibycja i tacy sa Nibyci. Wszystko tylko na niby.

– Przepraszam – przerwal pan Kleks, ktoremu juz od dawna dokuczal glod.

– A w jaki sposob sie odzywiacie?

– To bardzo proste – odparl Nibyta i dal znak przechodzacej w poblizu kobiecie. Kobieta weszla do jednego z domow i po chwili wrocila z polmiskiem, na ktorym dymil apetycznie befsztyk oblozony smazonymi kartofelkami i jarzynka.

– Befsztyk z poledwicy to nasze ulubione danie – ciagnal Nibyta. – Posil sie, czcigodny cudzoziemcze.

Pan Kleks ochoczo zabral sie do jedzenia, spalaszowal wszystko, co bylo na polmisku, ale w zoladku nadal odczuwal pustke. Mial wrazenie, ze polknal powietrze i tylko w ustach pozostal mu smak wybornej potrawy. Befsztyk na niby nie zawieral w sobie nic procz smaku. To jeszcze bardziej podraznilo glod pana Kleksa, ale opanowal sie i udawal najedzonego.

Nagle w oddali dostrzegl inna kobiete, niosaca pekata butle czarnego plynu.

– Co niesie ta kobieta? – zawolal nie panujac nad wzruszeniem. – Blagam cie powiedz, co ona niesie?

– Ech, to po prostu atrament – odrzekl Nibyta. – Czyzby interesowal cie atrament, czcigodny cudzoziemcze?

Pan Kleks, jak wyrzucony z procy, dal susa ponad glowami przechodniow, porwal z rak kobiety butle i zanurzyl palec w czarnym plynie. Na placu nie zostal nawet slad atramentu. Wtedy pan Kleks przechylil butle i polal sobie dlon czarna ciecza. Reka pozostala czysta i sucha.

– Do diabla z takim atramentem! – ryknal pan Kleks i grzmotnal butla o ziemie. Atrament rozprysnal sie na wszystkie strony, ale sladow nie bylo ani na ziemi, ani na odziezy przechodniow. Nawet szklo z potluczonej butli ulotnilo sie i zginelo.

Nibyta zblizyl sie do pana Kleksa.

– Zapomniales, ze jestes w Nibycji – rzekl z filuternym usmiechem. – Przeciez atrament mamy takze na niby.

Wielki uczony milczal. Dokola parami snuli sie przechodnie nie zwracajac na niego uwagi. Nawet nie dostrzegli wybuchu jego gniewu ani przykrego zajscia z atramentem. Wszyscy usmiechali sie filuternie, jakby chcieli powiedziec: „Przeciez to wszystko jest tylko na niby”.

Gdy po pewnym czasie pan Kleks ocknal sie z odretwienia, znajomy Nibyta juz odszedl, a raczej rozplynal sie w tlumie. Zreszta i tlum rozplywal sie w niebieskiej mgle zmierzchu, a tylko tu i owdzie widnialy jeszcze filuterne usmiechy.

Pan Kleks szybkim krokiem ruszyl przed siebie, pragnac opuscic ten nie istniejacy kraj. Skrecil w prawo, ale okazalo sie, ze idzie w lewo. Gdy postanowil isc w lewo, okazalo sie, ze skreca w prawo. Bladzil po ulicach, ktore nie byly rownolegle, ani poprzeczne. Krazyl po placach zawieszonych w powietrzu jak mosty, wracal raz po raz na to samo miejsce, z ktorego rozpoczal wedrowke, ale znajome ulice przybieraly co chwila inny wyglad.

Broda pana Kleksa poruszala sie niespokojnie, mylac kierunek. W zapadajacym zmierzchu snuly sie tu i owdzie cienie niewidzialnych dla oka postaci. Lampy, zapalone w oknach, polyskiwaly nie dajac swiatla.

Pan Kleks coraz szybszym krokiem przebiegal krete ulice, mijal tajemnicze przejscia, przemykal sie pod arkadami nie istniejacych domow i nie mogl znalezc wyjscia z tego dziwnego miasta. Sapal ze zmeczenia, ale nie tracil nadziei, ze w koncu uda mu sie przedostac do jakiegos rzeczywistego kraju.

W pewnej chwili, kiedy stal na jednej nodze gleboko zamyslony, z pobliskiego zaulka wybiegl pies, ktory wlasciwie nie byl psem, a tylko zarysem psiego ksztaltu. Przypominal tylez pudla, co jamnika, a rownoczesnie mogl uchodzic za szpica, chociaz ogon mial krotki jak foksterier.

Pies podszedl do pana Kleksa, przez chwile obwachiwal go pilnie ze wszystkich stron, po czym przyjaznie merdajac ogonem, zaczal ocierac sie o nogi. Nasz uczony przemowil kilka slow w psim jezyku, a nawet szczeknal przymilnie, jak to czynia zazwyczaj kundle, gdy spotykaja kogos obcego.

Pies, ktory nie byl wlasciwie psem, odpowiedzial dwukrotnym bezdzwiecznym szczeknieciem.

Bylo to calkiem oczywiste, ze zgodnie z psim charakterem nie moze oprzec sie przyjaznym dla czlowieka uczuciom. Podskakiwal radosnie, obiegal i wracal, weszyl, merdal ogonem i wszelkimi sposobami pragnal wyrazic swoje zadowolenie. Ten nibycki pies, istniejacy tylko na niby, kryl w sobie widoczne miejsce na prawdziwe psie serce, bowiem lasil sie do pana Kleksa, swiadczac mu przywiazanie i okazujac wlasciwa psiej naturze wiernosc, ktorej nie mial komu okazac.

Pana Kleks przykucnal i pozwolil lizac sie po twarzy, chociaz lizniecia te byly niewyczuwalne. Glaskal psi leb, domyslajac sie jedynie pod palcami miekkiej siersci i wilgotnego nosa.

Po wymianie wzajemnych serdecznosci niby pies, ktory byl psem tylko na niby, dal panu Kleksowi do zrozumienia, zeby szedl za nim. Droga prowadzila przez labirynt uliczek, to w jednym, to znow w przeciwnym kierunku, z gory i pod gore, tedy i owedy.

Pan Kleks ufnie kroczyl za swoim przewodnikiem, az wreszcie znalazl sie w starym, zapuszczonym parku. Osobliwa roslinnosc i rzadkie gatunki drzew robily jednak wrazenie calkiem prawdziwych. Przedzierajac sie przez gaszcze bujnego zielska, nasz uczony z radoscia parzyl sobie rece o pokrzywy i upewnial sie w ten sposob, ze opuscil juz granice Nibycji i wrocil znowu do rzeczywistego swiata. Rownoczesnie zauwazyl, ze jego czworonozny przewodnik znikl. Tylko w oddali slychac bylo szum wiatru podobny do zalosnego psiego skomlenia.