Podroze Pana Kleksa, стр. 11

Pan Kleks przetarl wasami okulary, wychylil sie z kabiny i zawisl w powietrzu, trzymajac sie jedna reka steru swidrowca. Surdut jego wydal sie jak zagiel, a broda, rozwiewana i szarpana przez wiatr, przypominala miotle czarownicy.

Kazdy inny na miejscu pana Kleksa zarzadzilby zmiane kierunku lotu, aby w ten sposob uniknac niebezpieczenstwa. Powtarzam: kazdy inny. Ale nie pan Kleks. Ten niezwykly czlowiek uwazal zboczenie z kursu za niegodne uczonego i lecial prosto na spotkanie chmury. Teraz rowniez Bajdoci dojrzeli na horyzoncie czarna plame, do ktorej zblizali sie z kazda sekunda. Ogarnelo ich przerazenie. Jeden ze swidrowcow oderwal sie nawet od pozostalych i zawrocil na poludniowy wschod.

W glosnikach rozlegl sie spokojny, ale stanowczy glos pana Kleksa:

– Wyrownac szyk! Powtarzam: wyrownac szyk!…

Pan Kleks nigdy nie wpadal w gniew i nie przemawial podniesionym tonem, a mimo to zmuszal do posluchu. Totez uciekinier po chwili wrocil na swoje miejsce i swidrowce szybowaly dalej w wytyczonym kierunku, rowno jak klucz zurawi.

– Kapitanie – zawolal pan Kleks – czy barometr spadl?

– Nie spadl.

– Czy sila wiatru ulegla jakiejs zmianie?

– Ani troche.

– W porzadku. Zgadza sie. Chmura przed nami nie jest zatem traba morska… To szarancza… Wyglodniala podzwrotnikowa szarancza… Musimy sie przez nia przebic… Uwaga… daje pelny gaz!

Swidrowce rozwinely najwieksza mozliwa szybkosc i po kilkunastu minutach wbily sie klinem w gesta mase zarlocznych owadow, ktore wielkoscia dorownywaly wroblom.

Swidry samolotow dziesiatkowaly szarancze i masakrowaly jej zbite szeregi. Kuliste kadluby swidrowcow uderzaly z miazdzaca sila, ale naplywajace coraz nowe chmary szkodnikow zalewaly przestworze jak fale potopu. Trzepotanie milionow szklistych skrzydel rozbrzmiewalo w powietrzu niczym wiosenna burza, przelewalo sie nieustajacym grzmieniem i ogluszalo Bajdotow.

Pan Kleks, wywieszony na zewnatrz, jedna reka trzymal sie ramy swego swidrowca i wymierzal mordercze kopniaki najbardziej zacietrzewionym napastnikom, dajac calej zalodze przyklad nieustraszonego mestwa.

Bajdoci nacierali w pojedynke, pikowali, wrzeszczeli jak opetani i wprowadzali zamieszanie wsrod szaranczy. Wpadli tez na oryginalny pomysl. Zaczeli rozsypywac pelnymi garsciami odzywcze pastylki.

Wyglodniale owady rzucaly sie na zer, bily sie miedzy soba do upadlego o kazdy okruch. Te, ktore zdolaly polknac skondensowany pokarm, natychmiast pecznialy i pekaly z trzaskiem jak baloniki.

Po dwoch godzinach zacieklej walki promienie slonca zaczely sie z wolna przebijac przez rzednace masy szaranczy. Znow ukazal sie czysty blekit nieba i juz tylko opoznione gromadki owadow tu i owdzie lsnily jak lotne obloczki.

– Trzymac sie kursu! – zawolal wesolo pan Kleks. Ale nagle stwierdzil brak dwoch swidrowcow i rownoczesnie dalo sie slyszec w odbiorniku zalosne wolanie:

– Halo! halo! Porwala nas szarancza… Nie mozemy sie wyrwac! Swidry zaplataly sie w skrzydlach owadow… SOS!…SOS!…

Pan Kleks przetarl okulary i ujrzal w oddali masy szaranczy opadajace z wolna na wyspe, ktora wystawala z morza. Dokonal blyskawicznego zwrotu w tyl i ruszyl jak strzala na pomoc zagrozonym swidrowcom. Bajdoci karnie podazali za nim.

– Nacierac od dolu! – wolal pan Kleks, a glos jego rozbrzmiewal we wszystkich odbiornikach rownoczesnie. – Musimy starac sie otoczyc tych nieszczesnikow! Ale nie wolno ladowac… Powtarzam: nie wolno ladowac!

Dzieki szybkiej akcji ratunkowej panu Kleksowi udalo sie uwolnic jeden z porwanych swidrowcow. Drugi jednak, chociaz mial przetarta droge odwrotu, z wolna obnizal lot i dal sie niesc fali szaranczy.

– Nie ladowac! – wolal rozpaczliwie pan Kleks. – Ostrzegam przed ladowaniem!

Ale swidrowiec oddalal sie coraz bardziej, a w odbiornikach rozlegaly sie ochryple glosy jego dwuosobowej zalogi:

– Widzimy na wyspie wspaniale miasto… Nadzwyczajne miasto… Postanowilismy tutaj zostac… Mamy juz dosc atramentowej wyprawy! Halo, halo… Szarancza poleciala dalej… Znizamy sie… Witaja nas tlumy kolorowych postaci… Ladujemy! Slyszycie nas? Ladujemy…

Pan Kleks wyprostowal ster i zawolal donosnie:

– Wyrownac szyk! Trzymac sie kursu!

Gdy zalogi swidrowcow sprawnie wykonaly rozkaz, pan Kleks podal komunikat informacyjny:

– Uwaga, uwaga! Zostawilismy za soba Wyspe Metalofagow. Mieszkancy tej wyspy nie robia krzywdy ludziom, ale zywia sie metalem i pozarliby natychmiast metalowe czesci naszych swidrowcow. Dlatego tez nie wrocila stamtad zadna dotychczasowa wyprawa… Stracilismy dwoch towarzyszy… Poniosla ich ciekawosc… Cenie w ludziach ciekawosc, gdyz sprzyja ona poznawaniu zycia i swiata… Ciekawosc jednak musi byc rozwazna… Rozumiecie teraz, dlaczego nie chcialem dopuscic do ladowania… Waszym rodakom nie stanie sie nic zlego, ale nigdy juz nie wroca do slonecznej Bajdocji… Uwaga, jest godzina siedemnasta dwadziescia piec czasu podwieczorkowego… Wylaczyc guziki ogrzewajace… Zblizamy sie do wybrzezy Parzybrocji…

NADMAKARON

Zapadla szybka podzwrotnikowa noc. Pan Kleks po raz ostatni spojrzal na mape, sprawdzil polozenie gwiazd i obliczyl w pamieci ich wzajemne odleglosci.

– 67.254.386.957.100.356 – powiedzial polglosem. – Zgadza sie. Podzielmy to przez odleglosc od ziemi. Otrzymamy liczbe 21.375.162. Uwzgledniajac kat nachylenia, wyciagnijmy wlasciwy pierwiastek. Daje to 8724. Odejmijmy teraz ilosc przebytych mil. Pozostaje 129. Zgadza sie. Istotnie, w dole ukazaly sie swiatla, ktore wygladaly z oddali jak rozrzucone na znacznej przestrzeni ogniska.

Pan Kleks przyczesal palcami potargana brode, obciagnal surdut i przemowil uroczyscie do mikrofonu:

– Panowie… Dokladnie za siedem minut nastapi ladowanie… Po opuszczeniu swidrowcow prosze trzymac sie mnie… Kapitanie, widze panskie mysli… Nie jestem starym durniem, za jakiego pan mnie uwaza… Przeciwnie, jestem dosc madry na to, aby wybaczyc panu malodusznosc niegodna Bajdoty… Honor przede wszystkim… Honor, panowie… Wylaczam sie…

W odbiornikach rozlegly sie trzaski, a nastepnie urywane slowa kapitana, ktorych nikt jednak nie sluchal, bo oto swidrowiec pana Kleksa ruszyl pionowo do ladowania. Rownoczesnie zaplonelo trzynascie czerwonych sygnalow ostrzegawczych i trzynascie swidrowcow w jednominutowych odstepach dotknelo ziemi.

Dokola zalegaly ciemnosci, rozswietlane jedynie blyskami dogasajacych ognisk. Podroznicy otoczyli pana Kleksa i przygladali sie z niepokojem dziwacznym domostwom, przypominajacym dziuple. Na prozno jednak szukali wzrokiem jakichkolwiek zywych istot. Miasto wygladalo jak wymarle.

Pan Kleks stanal swoim zwyczajem na jednej nodze, przylozyl do ust obie dlonie zwiniete w trabke i odegral na nich marsza olowianych zolnierzy.

Jakby na umowiony znak, ze wszystkich dziupli zaczeli wyskakiwac wspaniale zbudowani brodaci mezczyzni, o nagich muskularnych torsach, przyodziani w spodnice z kolorowego plotna.

Wiekszosc z nich pobiegla rozniecac dogasajace ogniska, natomiast siedmiu najdostojniejszych brodaczy zblizylo sie do pana Kleksa i po kolei zlozyli mu gleboki uklon. Nastepnie uklekli na ziemi i trzykrotnie zamietli ja brodami.

Pan Kleks uczynil to samo, gdyz on jeden sposrod wszystkich podroznikow posiadal brode.

Po tych wstepnych oznakach czci Parzybrodzi ustawili sie w rzad i jeden z nich przemowil wyrzucajac z siebie gardlowe i nosowe dzwieki, przypominajace gulgotanie indyka:

– Gluw-gli-glut-gla-glim-gly-gliw-gla-glus.

Zaden z Bajdotow nic z tego oczywiscie nie rozumial. Tymczasem pan Kleks plynnie odpowiedzial po parzybrodzku:

– Glin-gla-gluw-gliz-gla-gluj-gle-glim.

Po czym dodal zwracajac sie do Bajdotow:

– Dlaczego macie takie zdziwione miny? Czyzby to i pana dziwilo, kapitanie? Przeciez kazdy kiep zrozumie, ze jezyk parzybrodzki jest nieslychanie latwy. Trzeba miec tylko odrobine oleju w glowie, kapitanie, aby moc sie nim poslugiwac. Po prostu w kazdej sylabie uwzglednia sie tylko ostatnia litere. Gilr-glo-gluz-glu-glim-gli-gle-glic-gli-gle?